Dialektyka erystyczna, czyli Sztuka prowadzenia sporów - Artur Schopenhauer
Znacie może kogoś, kto studiując - o ile rzecz jasna studiował - nie słyszał lub nie zapoznał się z dorobkiem Schopenhauera w całej jego dekadenckiej manierze? A może podobnie jak ja swego czasu, obnosiliście się modą na "czarny dekadent gustujący w absyncie lub fajce wodnej w kawiarni zblazowanych wyrostków"?? Wiem, co mówię... Kiedy tak teraz patrzę na stare zdjęcia z drugiego i trzeciego roku filozofii, nie mogę natrzeć oczu ze zdumienia. Pominę już fakt, że niektórzy profesorowie, czy też częściej "wieczni doktorzy" nie dawali samym swym zachowaniem godnego przykładu, przez okres semestru ociekając czernią, by kiedy lato zawita w uniwersyteckie progi, zarzucić na grzbiet kolorowe ciuszki, jakby skrzyżowanie mód S. Seagala i hawajskiej tandety, nie sądzę, aby było to szczytem marzeń. No cóż... trudno mi się dziwić, że zapuściłam kiedyś długie kudły, zafarbowałam je na czarno, a jako że mam dość bladą karnację, z wiecznie podkrążonymi od niewyspania ślepiami, snułam się w powłóczystych, czarnych - a jakże - spódnicach i tunikach po korytarzu, strasząc młodsze roczniki, jakbym chciała im dać do zrozumienia: Patrzcie, co was czeka za parę lat!
Na swoje usprawiedliwienie spieszę z informacją, że bliżej mi było do kabalistycznej wyznawczyni jakiegoś judaistycznego voodoo, aniżeli dekadenckiego samobója, zresztą w fajkach nie gustuję, i że szybko otrząsnęłam się po tamtej, niespełna półrocznej traumie, klnąc się na wszystkie bożki hinduskie jakie tylko mam w swej pamięci, że więcej nie powtórzę tamtej fazy. Ale, jako że przewrotne ze mnie zwierzę, postanowiłam zasypać was owym Schopenhauerem, sami przyznacie, strasznie dzisiaj na wylocie, bo czym byłaby prawdziwa filozofia, z wszelkimi jej dziwactwami, szalonymi odstępstwami od bydlęcej normy na krawężnikach, gdybyśmy nie dogadzali sobie sentymentalnymi wspomnieniami z nieco wyższej, choć zakurzonej półki... Tak swoją drogą, ja zawsze wyobrażałam sobie teksty Schopenhauera w towarzystwie jakiegoś "compedia" czarnej magii - zresztą jedna panna z mojego roku, aż zgroza człowieka ogarnia, że to licho chyba dzisiaj także posługuje się tytułem mgr, pisała właśnie pracę dyplomową z tej szamańskiej dziedziny - a konkretami natury Kantem w łeb, najlepiej na łeb studenta I roku z III piętra ;]-
Ale, przejdźmy do rzeczy...
Część I
Już w starożytności słów „logika" i „dialektyka" używano jako synonimów mimo, iż pierwotnie ,Logika", oznaczająca zastanawianie się, obliczanie lub przemyśliwanie czegoś, zasadniczo różniła się znaczeniem od „dialektyki", używanej na określenie czynności rozmawiania. „Dialektykę" (postępowanie dialektyczne, człowiek dialektyczny) po raz pierwszy zastosował w swych pismach Platon, rozumiejąc pod tym terminem stałe posługiwanie się i doskonalenie rozumu (Fajdros, Sofista, Państwo). Podobnie Arystoteles, choć miał on zrazu używać terminu „logika" i mówił o „trudnościach, manowcach lub przesłankach logicznych". Wynika stąd, iż „dialektyka" byłaby nazwą starszą od ,Logiki". U Cycerona i Kwintyliana oba wyrazy występują zamiennie (...). Również w Średniowieczu i czasach nowożytnych aż po nam współczesne utrzymała się równoznaczność obu terminów, z tym, iż u Kanta „dialektyka" otrzymuje zabarwienie negatywne jako „sofistyczna sztuka dyskusji" - stąd częściej posługiwano się słowem „logika" jako mniej obciążonym. Ciągle jednak oba wyrazy są synonimami i w naturalny sposób oznaczają to samo.
Osobiście ubolewam, iż ,,dialektyka" i „logika" traktowane są od tak dawna jako równoznaczniki. Toteż, mając chęć dokonania ich rozróżnienia, nie w pełni jestem do tego uprawnionym. Wszelako powiedziałbym, iż „logika" (od przemyśliwania i obliczania, ale także od pojęć „słowo" i „rozum") to ,,nauka o zasadach myślenia, czyli metodach funkcjonowania rozsądku", podczas gdy „dialektykę" (od czynności rozmawiania, czyli komunikowania sobie wzajem faktów lub poglądów - stąd jej charakter historyczny lub komunikatywny) ująłbym jako „sztukę dyskutowania" w znaczeniu nowoczesnym. Wówczas logika za swój przedmiot będzie miała prawa myślenia i działanie rozsądku, co da się określić a priori bez odwoływania się do doświadczenia. Proces ów zachodzi podczas pozostawania rozsądku w oderwaniu od przeszkód istniejących poza nim, czyli w trakcie samotnego myślenia istoty rozsądnej, która nie zostaje wprowadzona w błąd. Natomiast dialektyka obejmowałaby jednoczesne w spół-myślenie dwu istot rozsądnych; brak zgody między nimi prowokuje dyskusję, tj. ścieranie się umysłów. Gdyby rzecz tyczyła tylko czystego rozumu obie istoty zgadzałyby się nieuchronnie. Ale różnice wynikają z indywidualizacji każdej z istot, zatem opierają się na empirii. Logika, tj. nauka o myśleniu, czyli działaniu czystego rozumu, pozwala na konstrukcję zupełnie aprioryczną. Natomiast dialektyka jest z natury aposterioryczna, uwzględniająca znajomość zaburzeń czystego rozumu poprzez zróżnicowanie myślenia dyskutujących ze sobą istot rozsądnych lub środków, jakimi posługują się dla przedstawienia swego indywidualnego myślenia jako w pełni poprawnego i obiektywnego. 'Taka jest bowiem natura ludzka, że podczas wspólnego myślenia, rozumianego jako wymiana zdań (przy wykluczeniu aspektu historycznego) A dostrzega, że myślenie B różni się od jego własnych myśli w danym przedmiocie; wówczas A nie zmienia swych myśli o owym przedmiocie, ani nie szuka w nich błędu, ale zaczyna szukać błędu w myśleniu przeciwnika. Oznacza to, iż człowiek z natury swojej dąży do posiadania racji, a co z tego wynika zawarte jest w nauce, którą chciałbym nazwać „dialektyka". Dla uniknięcia nieporozumień użyję terminu „dialektyka erystyczna" na oznaczenie nauki o przyrodzonym człowiekowi pragnieniu, by zawsze mieć rację.
Dialektyka erystyczna - to sztuka dyskutowania w sposób, który pozwala zachować pozory racji, czyli wszelkimi dozwolonymi lub niedozwolonymi sposobami (per fas et nefas). Albowiem tak bywa, iż człowiek - obiektywnie rzecz ujmując - posiada słuszność, lecz w jego otoczeniu i w nim samym rodzi się wrażenie, iż jej nie ma. Następuje to wtedy, gdy przeciwnik podważył dowód, co odczytano jako obalenie całego twierdzenia, choć mogą istnieć jeszcze inne dowody na jego prawdziwość. Oczywiście, w tej sytuacji pozycja przeciwnika jest dokładnie odwrotna; ulega wrażeniu, że to on ma słuszność, podczas gdy obiektywnie rzecz ujmując jej nie posiada. Toteż obiektywna prawda jakiegoś twierdzenia a przekonanie o jego słuszności dyskutantów i słuchaczy - są to bardzo odmienne sprawy. (Dialektyka zajmuje się właśnie tą drugą rzeczą).
Skąd się to bierze? - Stąd, iż człowiek jest zły z natury. Gdyby było inaczej, gdybyśmy byli z gruntu uczciwi, wówczas w każdej dyskusji zabiegalibyśmy tylko o osiągnięcie prawdy, bez względu na jej zgodność z naszym wcześniejszym poglądem, czy też poglądem przeciwnika; nie miałyby one znaczenia lub byłyby całkowicie drugoplanowe. Ale tak właśnie jest, że to zawsze kwestia zasadnicza, a wrodzona próżność, osobliwie czuła względem własnej umysłowej sposobności nie pozwala, by nasze wyjściowe twierdzenie miało być fałszywe, zaś przeciwnika - słuszne. Zdawać by się mogło, iż dlatego każdy powinien unikać twierdzeń niesłusznych, najpierw myśląc, a potem mówiąc. Większość ludzi wszakże wrodzoną im próżność podkreśla gadatliwością i nieuczciwością. Ludzie, nim pomyślą - już plotą; a gdy widzą, że się pomylili i nie mają racji, pragną, by choć we wrażeniu mieć odrobinę słuszności. Osiąganie prawdy, które motywowało wysuwanie choćby i niesłusznego twierdzenia zostaje zastąpione przez próżność; to, co słuszne winno zdawać się fałszem i na odwrót.
Wszelako to nadużycie, objawiające się walką twierdzenie, które sami skłonni jesteśmy podejrzewać o fałsz, jest ostatecznie do usprawiedliwienia. Bowiem z początku sporu nasze przekonanie o słuszności jest szczere, dopiero później odnosimy wrażenie, iż argument przeciwnika je obalił: jeśli zatem wycofamy się właśnie teraz, to istnieje prawdopodobieństwo, że uczynimy to za wcześnie; może dowodziliśmy błędnie, ale istniał inny, słuszny dowód, a ów trafny argument nie przyszedł nam na myśl. Dlatego walczymy z sądem przeciwnym nawet wówczas, gdy i nam zdaje się on trafny, w przeświadczeniu, że to stan chwilowy, a dyskusja ostatecznie pozwoli na zastosowanie właściwszego argumentu, który zniweczy rację przeciwnika lub dokaże naszą w odmienny sposób. Toteż niemal zmuszeni jesteśmy w dyskusji zachowywać się nieuczciwie, a na pewno ulegamy tej skłonności. Tak oto niemoc rozumu i perfidia woli podpierają się wzajem. Stąd wniosek, iż dyskutując nie tyle walczymy o prawdę, ile o przewagę naszego sądu, niczym w obronie ojczyzny i domu (pro ara et focis), postępując na wszelki dozwolony i niedozwolony sposób (per fas et nefas); dowiedliśmy zatem, iż odmienne postępowanie jest z natury trudne.
Nic dziwnego, że każdy usiłuje przeforsować swą rację nawet wówczas, gdy sam wątpi w nią w danej chwili. [Machiavelli rekomenduje władcy skorzystanie z byle słabości sąsiada dla zaatakowania go, w przeciwnym bowiem przypadku może on wykorzystać w przyszłości taką chwilę słabości u władcy. Odmiennie można by postępować, gdyby w życiu panowała uczciwość i rzetelność; wszakże, gdy tak nie jest, to i samemu nie ma co się na nie oglądać, albowiem zapłata za nie będzie kiepska. - Podobnie w dyskusji; nawet gdybym zaakceptował argumenty przeciwnika sądząc, że ma właśnie rację, trudno spodziewać się, że on postąpi tak samo w sytuacji odwrotnej. Raczej będzie działał wszelkimi dozwolonymi i niedozwolonymi sposobami (per nefas), dlatego i ja jestem zmuszony działać podobnie. Klarowną jest konstatacja, że prawda winna zajmować miejsce główne i wobec niej nie należy faworyzować żadnego, w tym i własnego twierdzenia. Ale nie sposób zakładać, że tak samo myśli przeciwnik. Poza tym, skoro już obmyśliłem własne twierdzenie, to czemuż miałbym odrzucać je dla chwilowego wrażenia, wywołanego argumentacją przeciwnika, zwłaszcza, że mógłbym wówczas odrzucić prawdę na rzecz fałszu?].
Zatem niezbędnych środków użycza każdemu po części jego własna przebiegłość i złe skłonności, co wyraża się w codziennej praktyce. Tak więc każdy z nas dysponuje wrodzoną dialektyką, podobnie jak wrodzoną logiką, tyle, że pierwsza wpływa na nas mniej pewnie od drugiej. Niełatwo jest bowiem myśleć i rozumować w sprzeczności z prawami logiki: błędne sądy są nader częste, natomiast błędne wnioski pojawiają się rzadko. Najczęściej występuje u nas niedostatek wrodzonej dialektyki, bardziej niż logiki. To z natury nierówny podział, podobnie jak z właściwością wydawania sądów w zestawieniu z rozumem, którym wszyscy obdarzeni jesteśmy w stopniu mniej więcej jednakowym. Nierzadko pozorna argumentacja powoduje nasze ustąpienie w sporze mimo, iż posiadamy słuszność albo odwrotnie; bowiem zwycięstwo zawdzięczamy nie duszności rozumowania przy prezentacji twierdzenia, lecz chytrości i zręczności w jego obronie. Najdoskonalej sprawdzają się przy tym cechy wrodzone („nauka rozwija moc wrodzoną" - Horacy, Pieśni), wszakże umiejętność oraz dobra znajomość metod, dzięki którym my zyskujemy przewagę lub nasz przeciwnik osiąga ją nad naszą argumentacją, wydatnie wzmacniają szansę. Zatem nawet jeśli logice daleko do praktycznej korzyści, to jednak dialektyka pozwala ją osiągnąć. Można sądzić, iż właśnie Arystoteles swą analitykę, tj. logikę właściwą ukazał jako podstawę dialektyki, która też znaczyła dla niego najwięcej. Za przedmiot logiki uznaje się formę twierdzeń, za przedmiot dialektyki ich substancję, tj. treść; toteż najpierw należy zajmować się formą ogólną, by następnie przyjrzeć się treści jako czemuś szczególnemu.
Arystoteles pojmuje cel dialektyki nie tak jednoznacznie, jak w moim ujęciu; i dla niego dyskutowanie stanowi cel najważniejszy obok odnajdywanie prawdy. Dalej mówi: twierdzenia traktowane wedle prawdy posiadają wymiar filozoficzny, natomiast wedle wrażenia lub aprobującego osądu - dialektyczny. Oddziela on twierdzenia niosące prawdę obiektywną od tych, których zadaniem jest osiągnięcie uznania lub aprobaty, wszakże czyni to nieostro, co nie pozwala przypisać tych ostatnich zadań wyłącznie dialektyce. Toteż uważam, iż Arystoteles nie w pełni rozwiązał tę kwestię, bowiem winno się zawsze precyzyjnie oddzielać przedmiot jednej dyscypliny od drugiej. Arystoteles w sposób właściwy swej metodzie naukowej, wielce systematycznie i metodycznie podważył w pracy „O wybiegach sofistycznych" samo rozumienie dialektyki; wzbudza to wielki podziw, choć efektu praktycznego autor w pełni nie osiągnął. Po rozbiorze w części analitycznej (Analińcis) z punktu widzenia czystej formy pojęć wniosków i sądów, zajmuje się on dalej treścią, chociaż rozpatruje już wyłącznie pojęcia, zawierające treść. Twierdzenia i wnioski ze swej istoty to jedynie forma: natomiast pojęcia tworzą ich treść. Rozumuje następująco: w każdej dyskusji występuje teza albo problem (odróżniające się wyłącznie formą) tudzież twierdzenia służące ich rozwiązywaniu. Rzecz zasadzą się niezmiennie na wzajemnym stosunku pojęć względem siebie. Nade wszystko funkcjonują cztery przejawy takich stosunków. Aby określić pojęcie szukamy albo l) definicji dla niego lub 2) jego rodzaju, czy też gatunku (genus) 3) jego szczególnie istotnej właściwości, cechy (propnum) oraz 4) jego cechy przypadkowej (accidens), tj. bez zwracania uwagi na swoistość i wyłączność, byle był to jakiś orzecznik. W każdej dyskusji odnajdziemy trzon oparty na wzajemnym usytuowaniu jednego z tych stosunków. W Wybiegach... Arystoteles poucza o wzajemnych relacjach między pojęciami, aby jedno względem drugiego stanowiło jego właściwość, jego cechę przypadkową, jego rodzaj lub definicję dla niego; wskazuje jakie błędy łatwo popełnia się w takich relacjach oraz na co trzeba zważać, ilekroć samemu tworzy się taki stosunek, a wreszcie jak można go przewalczyć, gdy podaje go przeciwnik. Na określenie każdej z tych reguł, czy też ogólnych zależności występujących między kategoriami pojęć Arystoteles używa nazwy „Topica".
"Topos" (z gr. miejsce, okolica) nie stanowi niczego materialnego, a jedynie określa wzajemną relację zespołów pojęć, możliwą dla bardzo wielu tychże zespołów, gdy analizować je z punktu widzenia czterech wyżej wymienionych przejawów, które zdarzają się w każdym sporze. Tym czterem przejawom przyporządkowane są dalsze kategorie. Rozważane są nadal w pewnym sensie formalnie, choć już nie w tym stopniu co
w logice (...). Niemal wszystko, co mówi o tym Arystoteles wynika w naturalny sposób z relacji pomiędzy pojęciami i jest samo przez się oczywiste, a zdrowy rozum sam to odkrywa.
Przykłady:
Gdy rozpoznajemy rodzaj (genus) jakiejś rzeczy, to istnieje przyporządkowany mu gatunek (species); jeśli tak nie jest, twierdzenie okazuje się błędne. Oto mówią, iż dusza podobno znajduje się w ruchu; a zatem trzeba mówić o jakimś określonym gatunku tego ruchu jak lot, chód, wyrastanie, zanikanie itd. Gdy tego brak, wówczas dusza nie pozostaje w ruchu. Zatem gdy coś nie jest przypisane do konkretnego gatunku, to również nie należy do konkretnego rodzaju. Tę zależność Arystoteles określa mianem „topos". „Topos" służy tak do postawienia argumentu jak i do jego przewalczenia. I na odwrót: gdy coś nie ma rodzaju, nie ma też gatunku. Powiadają, że ktoś tam mówił o kimś, że wyrażał się źle o kimś innym, ale wystarczy udowodnić, że w ogóle nic nie mówił, a cały zarzut upada.
W kwestii swoistej właściwości (proprium) Arystoteles twierdzi: Dla obalenia argumentu, gdy przeciwnik wysuwa argument oparty na postrzeganiu zmysłowym można go przewalczyć, albowiem co zmysłowe jest niepewne, zwłaszcza, gdy zwracamy się ku innej płaszczyźnie poznawania. Na przykład przeciwnik nasz utrzymuje, iż właściwością słońca jest to, że świeci najjaśniej z gwiazd przesuwających się nad ziemią. Ta wypowiedź traci wartość po zachodzie słońca, albowiem wtedy uchodzi już ono z granic naszych zmysłów. Dla wysunięcia argumentu właściwość o tyle jest słuszna, o ile nie przyswajamy jej zmysłami lub istnieje niezależnie od nich, np.: przedstawiając właściwość jakiejś powierzchni stwierdzamy, że uprzednio ją ufarbowano. Właściwość ta, choć zmysłowa, jest słuszna, gdyż wiemy, że istnieje.
To wszystko, gdy chodzi o dialektykę w ujęciu Arystotelesa. Ponieważ mniemam, iż nie osiąga on celu, postarałem się wykonać rzecz odmiennie. (...)
A zatem bez względu na prawdę obiektywną (będącą przedmiotem logiki), dla właściwego umocnienia dialektyki należy rozumieć ją jak sztukę, w zastosowaniu której opieramy się zawsze na posiadaniu racji, co oczywiście zda się łatwiejszym, gdy zawiera ona prawdę. Dialektyka sama w sobie jedynie naucza, w jaki sposób bronić się przed napaścią wszelkiego rodzaju, zwłaszcza przed nieuczciwą, lecz również jak obalać twierdzenia innych bez obalania lub konfliktu się z własnymi i jak bronić ich przed przeciwnikiem. Wyraziście trzeba oddzielić odnajdywanie obiektywnej prawdy od sztuki przedstawiania swych racji jako słusznych; ta pierwsza czynność zamyka się w rozeznaniu, przemyśleniu i doświadczeniu, i żadna sztuka nie jest w niej pomocna; czynność druga to właśnie przedmiot dialektyki. Sformułowano ją jako grę pozorów, co jest nietrafne, gdyż służyłaby wówczas tylko obronie fałszywych racji; jednak i ten, kto ma słuszność znajdzie w dialektyce skuteczny środek dla obrony; należy poznać nieuczciwe chwyty, aby się im przeciwstawić, wręcz samemu stosować je, by zwalczyć przeciwnika jego własnym orężem. Z tego wniosek, iż prawda obiektywna w dialektyce zajmuje miejsce mniej istotne lub zgoła przypadkowe, a cała energia skupia się na obronie swojego i obaleniu twierdzenia przeciwnika. Zasady dialektyki nie uwzględniają prawdy obiektywnej, bowiem zazwyczaj nie wiadomo, gdzie ona jest (bywa, że dyskutanci kłócą się zażarcie, po czym idą do domów przyswoiwszy sobie poglądy przeciwnika; naturalnie zamienili się poglądami).
Zazwyczaj nie potrafimy określić, czy nasze twierdzenia są prawdziwe; bywa, że tak wierzymy, choć to nieprawda, czasem wierzą w to obaj uczestnicy sporu. Albowiem „prawda ukryta jest głęboko". Gdy rodzi się spór, na ogół każdy sądzi, że to on wyraża prawdę; podczas sporu obie strony zaczynają w to powątpiewać; lecz dopiero finał ma określić prawdę i ją umocować. Zatem tymi aspektami dialektyka zajmować się nie powinna, tak jak fechmistrza nie interesuje zagadnienie słuszności, które zapoczątkowało pojedynek, a tylko celne trafienia i obrona. Dialektyka również sprowadza się do umysłowej szermierki i tylko wtedy zyskuje miano nauki. Wyłącznie obiektywna prawda przynależy logice; jeśli natomiast zamierzamy udowodnić błędność sądu, paramy się sofistyką. W obu sytuacjach należałoby wiedzieć gdzie jest, a gdzie nie ma prawdy obiektywnej, czego nigdy z góry nie wiadomo. Toteż najtrafniejszym rozumieniem dialektyki jest, jak powiedziano wyżej, szermierka umysłowa, stosowana dla wykazania swojej racji w sporze. Najwłaściwszą wszakże nazwą byłaby, moim zdaniem „erystyka" (gr. eris - kłótnia, spór), a jeszcze lepiej „dialektyka ery-styczna". Pożytek z niej nie ulega wątpliwości; tym gorzej, iż została tak bardzo zarzucona.
W takim rozumieniu dialektyka to ledwie określony system reguł, mających na celu prezentację sposobów, którymi posługują się wszyscy spierający się ludzie w momencie, gdy chcąc osiągnąć zwycięstwo wiedzą już, że nie ma ono nic wspólnego z tym, czy prawda jest, czy też nie jest po ich stronie. Toteż dialektyka w ujęciu naukowym nie rozstrzyga, ani nie szuka prawdy, albowiem nie o nią chodzi w pierwotnej i wrodzonej dialektyce, skupionej wyłącznie na posiadaniu przewagi w dyskusji. Cel nadrzędny dialektyki naukowej polega na ukazywaniu i badaniu nieuczciwych sposobów, mających umożliwić praktyczny cel, aby w rzeczywistych sporach natychmiast je rozpoznać i udaremnić. Toteż, rozumiejąc naukową dialektykę tak właśnie, przyznajemy, iż nadrzędnym jej celem jest tylko racja pozorna, nie zaś prawda obiektywna.
Nie znam nic, choć patrzyłem wszędzie, co napisano by na tym polu*, może poza zaginioną pracą Teofrasta, wspominającą o naszym problemie. Toteż należy przede wszystkim czerpać z doświadczenia i obserwacji, aby stwierdzić, jaki rodzaj sztuczek stosują ludzie w sporach. Powtarzane wybiegi i chwyty wymagające dalej uogólnienia, a z nich powstaje znajomość „fortelów w walce" (stratagemata), służących do przeciwstawienia się adwersarzowi tak we własnej praktyce, jak i w sytuacji, gdy stosuje je przeciwnik.