"O naturze wszechrzeczy" (De rerum natura) ~ Titus Lucretius (Lukrecjusz) Carus. Część XII



KSIĘGA DWUNASTA
(ostatnia)
 (Część I - TUTAJ*)
(Część II - TUTAJ*)
(Część III - TUTAJ*)
(Część IV - TUTAJ*)
(Część V - TUTAJ*)
(Część VI - TUTAJ*)
(Część VII - TUTAJ*)
(Część VIII - TUTAJ*)
(Część IX - TUTAJ*)
(CZĘŚĆ X - TUTAJ*)



Teraz ci będę naturę miejsc i jezior tłumaczyć
Awerneńskich. A naprzód powiem, co nazwa ta znaczy.
Otóż stąd się wywodzi takie okolic tych imię,
Że ptactwo żyć w nich nie może, zaraz spada i ginie.
Bo gdy skrzydlaci goście przybędą tam niebacznie
Zaraz im skrzydeł żagle słabość podcinać zacznie,
Kark omdlewa, aż z wolna spadają nieuchronnie
Na ziemię, jeśli ziemia pod nimi, albo w tonie
Jeziora, gdy nad wodą nagła ich niemoc znuży.
Tak jest opodal miasta Kumy, gdzie z niskich wzgórzy
Biją gorące źródła i dymi siarki wyziew,
Tak w ateńskiej warowni, u szczytu góry, bliżej
Świętego miejsca Pallas Trytońskiej, gdzie ni razu
Kruki nie przyfruwają do ofiarnego głazu,
Nawet wtedy, gdy świeża krew zwierząt spływa po nim.
Nie strach przed najczujniejszą boginią każe stronić
Ptakom od Akropoli, jak to helleńscy pieśniarze
Mówią, ale natura zguby im strzec się każe.
Pono i w Syrii kędyś miejsce oglądać można,
Gdzie ledwie wstąpi niebacznie istota czworonożna.
Zaraz siła ukryta na ziemię powala zwierzę.
Jakby je złożyć chciała cieniom podziemnym w ofierze.
Siła ta — to Natura. Ona te dziwy sprawia,
Których treść aby odkryć, nie trza się zastanawiać.
Trza nie wierzyć jedynie, że tam są Orku przedsienia —
Bo potem już idą baśnie o Acherontu cieniach,
O wywabianiu duszy z ciała w podobny sposób,
Jak pono żmij gromady wywabia z gęstych wrzosów
Węchem swym jeleń chyży. Wszystko to włóż między baśnie
Jakże odległe od zjawisk tych racji prawdziwej i jasnej —
Bo oto już przechodzę do sedna samej sprawy.

Powtórzę wprzód raz jeszcze, com nieraz już wyjawił.
Że w ziemi są nam dane postacie wszystkich rzeczy.
Jedne służą, by rodzić i karmić ród człowieczy,
Inne znów przez choroby potrafią śmierć przyśpieszyć.
Różne i różnie służą rozlicznej stworzeń rzeszy
Do życia, a jak przedtem mówiłem — z tej przyczyny,
Że i kształt owych ziaren z natury bywa inny,
I niepodobna sama osnowa. Przez to słusznie
Różne wrogie nam ziarna wchodzą przez wejścia uszne,
Innych obcość i szorstkość nosem do środka wbiega.
Przykrych zarówno w smaku należy się wystrzegać,
Jak w węchu i dotyku — najlepiej uciec od nich.
Widać też, ile rzeczy wstrętnych dokoła, wrogich.
Szkodliwych dla człowieka. Są najpierw takie drzewa,
Że się, leżąc w ich cieniu na trawie, nie spodziewasz,
Aby ten cień tak miły na razie, tak łaskawy
Miał cię o uporczywy ból głowy wnet przyprawić.
Rośnie też takie drzewo na stromym Helikonie,
Że śmiertelne dla ludzi trujące jego wonie.
Wszystko to z ziemi wyrasta, bo w niej jest rzeczy wszelakich
Moc ziaren niezliczona i skutek niejednaki;
Bo pomieszane z sobą raz słabiej, a raz mocniej.
Kiedy zakręci w nozdrzach zgaszone światło nocne
Nagłym swędem, od razu łagodzi i usypia
Człeka, co wił się w skurczach i pianą w ustach kipiał.
Gdy zapach skóry bobrowej chwyci miesiączkująca
Kobieta, dziwna słabość zaraz jej z rąk wytraca
Haft delikatny, zaraz uśpiona miękko pada.
Wiele też innych rzeczy te samą moc posiada
Zachwiania duszy w ciele i odrętwienia członków.
Jeśli długo w kąpieli siedzisz o pełnym żołądku,
Często możesz i łatwo w samej wodzie gorącej
Omdleć i stanąć w oko z rychłym żywota końcem.
A gryzący czad węgla łatwo twój mózg ułapi
Słabością, jeśliś przedtem wody się nie mógł napić.
Albo gorączka ostra kiedy ci członki obciąży
Wtedy mdlejesz, gdy wina ledwie powąchać zdążysz.
Czyż nie widzisz, że w ziemi samej się siarka rodzi
Oraz asfalt, dający złe i trujące smrody?
Gdzie zaś żył cennych kruszców szukają ludzie chciwi,
Czyż odór nie wychodzi srogi i obrzydliwy,
W Skaptensuli na przykład, przy bramie jaskiń ziemnych?
Zaduch tych kopalń złota czyż nie jest nieprzyjemny?
Nie wiesz, jak szkodzi ludziom na zdrowiu i wyglądzie?
Wszak wiesz, nieraz słyszałeś, jak krótką życia kądziel
I jak mizernie pędzą ci nieszczęśliwcy w nędzy,
Których do zgubnej pracy okrutny los zapędził.
Tak to ziemia oddycha dokoła, wszelki wyziew
Śląc na otwartą przestrzeń i aż pod niebo wyżej.

Tak awerneńskie strony muszą wysyłać dosyć
Śmiertelnej ptakom siły, co w górę się unosi
l część podniebia wkoło zatruwa. Gdy tam z dala
Skrzydłami przyżegluje ptak na powietrza falach,
Trucizną niewidoczną rażony, chwiejnie spada
Tam, skąd oddech zabójczy kołuje w zwiewnych jadach.
A gdy spada, to sama moc śmiercionośnej woni
Z ciała ostatki życia w niewiele chwil wygoni.
Najpierw odurza zawrót i bezruch członki chwyta,
Potem, im bliżej źródła, skąd zionie jadowita
Siła, tym bliżej śmierci, gdyż na osłabłe ciało
Przemoc spada śmiertelna niepowstrzymaną nawałą.


Art by Pascal Janssen

Bywa też, że ta sama siła stron awerneńskich
Dziury powietrzne czyni powodem ptasiej klęski,
Między ziemią a niebem zdradliwą tworząc próżnię.
Skoro tam ptak przyleci — wysiłki jego próżne!
Nie służy piór oparcie zawodne. Na nic praca
Obojga skrzydeł. Wszystko na opak się wywraca.
Nie mogąc ni się oprzeć na skrzydłach, ani w locie
Utrzymać, mocą własnego ciężaru muszą się stoczyć
W dół, i po drodze w pustce przez wszystkie pory w ciele
Tracą zwątlałą duszę i życie w chwil niewiele.
Latem zimniejsza jest woda w studniach, bo od gorąca
Rzednie ziemia, ziarn wiele na zewnątrz wydająca,
A wśród nich na powietrze mknie wiele żaru ziaren.
Im większym na powierzchni oddycha ziemia żarem,

Tym chłodniejsza jest woda w jej głębi. I na odwrót:
Gdy ściśnie, zewrze ziemię chłodnego mrozu powrót,
Wtedy, rzecz jasna, wszystkie ziarna gorąca trudniej
Tracąc, ukrywa w głębi i darzy niemi studnie.

Jest pono przy świątyni Ammona źródło dziwne:
Nocą ma ciepłą wodę, a za dnia wciąż jest zimne.
Cud ten niezmiernie ludzie czczą, uważając mylnie,
Że nocą się ogrzewa pod słońca światłem silnym
Pod ziemią, gdy nad ziemią ponury mrok nastanie.
Ale nazbyt dalekie od prawdy to mniemanie!
Jeśli słońce nie może ogrzać wody odkrytej
Od górnej części, chociaż promienie złotolite
Z góry najmocniej prażą, to w jaki sposób zdoła
Przez grubą warstwę ziemi tyle gorąca wywołać,
By zakipiała woda, upałem nasycona?
Przecież nie może tego siłą promieni dokonać
Przez cienkie mury domów. A jakaż tego przyczyna?
Tylko ta oczywiście, że tuż przy źródła głębinach .
Rzadka ziemia nasiąka ciepłem bardziej niż sucha.
Skoro przy wodzie więcej ziarn ognistego ducha.
Przez to, gdy ziemię cieniami okryje noc rosista,
Zaraz chłodnieje ziemia, zaraz się w sobie ściska,
Zaczem, jak z pięści zwartej, ziarna ciepłoty wy ciekłe
Wszystkie do źródła biegną, by je nasycić ciepłem,
Które i smak człowieka, i dotyk chwycić może.
Gdy znów rozpręży ziemię słońce w porannej porze,
Kiedy z większym upałem wyraźnie ją rozrzedzi —
Znowu ziarenka ciepła wracają do swych siedzib
I ucieka do ziemi całe gorąco źródlane.
Dzięki temu zdrój we dnie chłodniejszy niż nad ranem.
Kłębi się przy tym woda pod promieniami słońca,
Rzednie. Im skwar gorętszy, tym ona mniej gorąca.
Gdyż traci cały zapas swych lotnych ciepłych ciałek.
Podobnie też na wiosnę, gdy traci zimno całe,
Roztapia lód i łamie zimowe swe okucie.

Jest też zimne źródło, na które smolny wiecheć
Rzucisz, a wnet zahuczy wesołym ognia śmiechem.
Także pochodnia tam płonie, po bystrej fali płynąc
Z prądem i sycząc blaskiem nad ową wodą zimną.
Bo w wodzie tej ziarn żaru nie brak; a jeszcze ze dna
Poprzez nurt w górę dążą, by się wydobyć jednak.
Inne liczne, tak samo zapalne, też dążące
Razem, by świat nadwodny nasycić swym gorącem.
Choć ich za mało na to, by ogrzać miały wodę.
Różna je siła zmusza oddzielnym wybiec chodem,
Wybuchać nie gromadnie ponad powierzchnię toni.
Takie jest źródło Aradzkie, które wśród głębin słonych
Słodką wodą wytryska z dna morza. Na obszarze
Mórz więcej takich źródeł znajdują czasem żeglarze
Spragnieni. Oto dla nich wprost z nieużytych głębin
Ratunek niespodziany wśród słonych wód się kłębi.
Więc i przez tamto źródło mogą strzelać i pryskać
Te ziarna, co są blaskiem i ciepłem dla ogniska
Pochodni lub też pakuł, co łatwo mogą chłonąć
Iskrę stamtąd. A żagiew też przez to może płonąć,
Że ma dostatek ziaren ognistych w łonie swoim.
Knot, który świeżo zgasisz, rychło ci znów zapłonie,
Zanim dotknie płomienia lamp nocnych, a podobnie
I z tej samej przyczyny pochodnia bucha ogniem.
Wiele przeróżnych rzeczy zapala się, nim poznasz.
Jak je ogień pochwycił niewidny. Tak też można
Przyjąć, że i z tym źródłem ta sama będzie sprawa.

Teraz powiem, na mocy jakiego natury prawa
Może żelazo przyciągać ten kamień, który Greki
Magnesem zwą od ziemi Magnetów — w tym bo dalekim
Kraju kamień ten cenny rodzi się i przebywa.
Ludzi uczonych od dawna nie darmo on zadziwia:
Tworząc łańcuch wiszących na sobie pierścieni, nieraz
Pięć albo więcej części wiszących w powietrzu zwiera.
Jedna sczepiona z drugą od spodu jej się trzyma,
Jedna z drugiej moc bierze; zaiste moc olbrzymia,
Jeśli łańcuch wiszący przenika trwałą więzią
I wszystkie części wzajem chwytają się i więżą.
Wiele tu poznać trzeba wpierw, nim się zdoła wolno
Prawdę rzeczy odszukać wędrówką dookolną.
Ale tak nam iść trzeba, a na tej drodze żmudnej
Szerzej uszy i umysł otwórz na słowa trudne.
Najpierw więc z wszelkich rzeczy, jakie dokoła spostrzegasz.
Ciągle muszą na zewnątrz wypływać i wybiegać
Ciałka przeróżne lotne, co rażą wzrok i oczy.
Z innych znów rzeczy wonie uchodzą w dzień i w nocy
Tak, jak chłód z rzek, ze słońca upał, a z morza głębi
Pokwas. co w mur nadbrzeżny niszczące wtapia zęby.
Nieustannie też dźwięki różne powietrzem płyną.
Często słoność wilgotna skrapia ci wargi ślina.
Gdy blisko morza chodzisz, często na widok troszki
Piołunu aż się wzdrygniesz nad jego smakiem gorzkim.
Tak to płyną upływy ze wszystkich rzeczy dokoła.
Dążąc na wszystkie strony i żadnej przerwy zgoła
Nie znając, ni wytchnienia, bo przecież nieustannie
Coś czujemy, to wzrokiem, to znów przez dotykanie,
Ciągłe słyszymy głosy i dźwięki, chwytamy wonie.

Teraz, jak rzadkie są ciała, raz jeszcze chcę ci wspomnieć,
Choć żem już w pierwszej księdze wyłożył to dość jasno.
Bo jeśli w wielu sprawach ważna jest owa ich własność,
To szczególnie w tej sprawie przypomnieć ją wypadnie,
O której mówię teraz: Więc nie ma rzeczy żadnej
Oprócz próżni i ciałek, zmieszanych wśród natury.
Oto w jaskiniach skały wilgotnieją u góry,
Kroplami na dół ciekąc rzęsiście. I z człowieka
Często pot kropelkami z całego ciała ścieka,
A zarost rośnie gęsto po członkach i po stawach.
Rozchodzi się po żyłach karmiąca ciało strawa,
Aż ku kończynom, paznokciom, żywi je i powiększa.
Żar i mróz spiż przechodzi, dostając się do wnętrza
Metali — w dłoń ujęte pełne puchary złote
Czy srebrne, nieomylne dadzą świadectwo o tym.
A głos poprzez kamienne mury przelata na wskroś;
Równie zapach, mróz równie i ognia żar, co dziarsko
Nawet siłę żelaza przenikać może niezłomną.
Wreszcie, w każde miejsce pod niebios powałą ogromną
Razem moc zaraźliwa z zewnątrz się przedostanie.
Burze zaś, z ziemi i z nieba wiodące swoje powstanie.
Kiedy ucichną, znowu je ziemia lub niebo wchłonie —
Wszelkie bo ciało w naturze jest próżnią rozrzedzone.




Dodaj, że różne ciałka, jakie dokoła biega
Z różnych rzeczy, nie dają skutku jednakowego
I nie na wszystkie rzeczy jednako działać muszą.
Oto słońce, co ziemię gorącą ściąga suszą,
Umie lody rozpuszczać, a na gór stromych zboczach
Śnieg od jego promieni w wodę się zmienia w oczach.
Równie i wosk topnieje pod słońca ciepłem tchnieniem.
Ogień, co spiż i złoto roztapia nieodmiennie,
Ściąga skórę i mięso, że kurczą się od razu.
Woda znów hart powraca rozpalonemu żelazu,
A zmiękcza skórę, mięso, co w ogniu się skurczyły.
Kozom brodatym dzikiej oliwki smak jest miły,
Jakby nektar z ambrozją z rośliny owej kapał —
Ludziom zaś jakże wstrętny i smak ten, i ten zapach!
Wieprze znów unikają majerankowych liści
I ziół wonnych — to dla nich trucizna oczywiście,
A ludzi czasem nawet uzdrawia, jakby cudem.
Nam znów wstrętna gnojówka cuchnąca podłym brudem
A dla świń czysta rozkosz gnojówka, byle duża,
Gdzie mogą się bez przerwy w błocie i łajnie nurzać.

To jeszcze pozostaje powiedzieć, co wypada
Przyznać, nim sedno sprawy zaczniemy wreszcie badać:
Skoro mnóstwo otworów wszelakie rzeczy mają,
Różny kształt jest właściwy rozlicznym ich rodzajom,
Różną mają naturę, inne do wnętrza drogi.
Wiele zmysłów ma rzesza zwierząt i istot dwunogich,
A każdy zmysł inaczej, inne urażenia chwyta.
Jednym przenika dźwięków obfitość rozmaita,
Inny smak czuje, inny wszelakie wonie łowi.
Przez kamień i przez drzewo nie przejdzie jednakowy
Płyn, a przez złoto ciężkie ta znów ciecz nie przepłynie.
Go przez szkło i przez srebro może się sączyć zwinnie.
Tu się przeciśnie obraz, tam znów ciepło przepływa,
Tam, chociaż różne przejdą, szybkość ich różna bywa.
Dzieje się tak na pewno stąd, że otwory mogą
W różnych rzeczach mieć wielką kształtów i miary mnogość.
Różną bo rzeczy mają naturę i różną przędzę.

Teraz cel osiągniemy dokładniej już i prędzej.
Bo skoro wszystkie dane sprawdzone i gotowe,
Z ich pomocą prawdziwie poznamy siły owe,
Dzięki którym kamień żelazo do siebie przyzywa.
Naprzód musi z kamienia dużo ziaren wypływać.
Istny prąd, co roztrąca swym mocnym uderzeniem
Warstwę powietrza między żelazem i kamieniem.
Gdy się opróżni przestrzeń i w środku miejsca sporo,
Zaraz ziarna żelaza wyskoczą, wnet się zbiorą
Próżnię wypełnić, zaczem zbliża się i ogniwo,
Całym swym ciałem dążąc ku kamieniowi co żywo.
A przecie żadne ciało nie ma tak powikłanych,
Ciasno zbitych zarodków przez różnych form odmiany,
Jak żelazo, z natury zimne i krzepko twarde.
Ta słuszność mych wywodów okaże się tym bardziej,
Że dzięki takim ziarnom nie może wyskakiwać
Nadmiar ich bez ściągnięcia całego też ogniwa.
Więc też ciągnie żelazo za niemi, aż powoli
Mocą niewidnych więzów z kamieniem się zespoli.
Tak się dzieje wszędzie, z boku, z góry i z doki.
W każdą stronę, gdzie zrzednie powietrze, zaraz pospołu
Pędzą zarodki żelaza tam, gdzie się próżnia otwiera.
Same przez się rzecz jasna, nie mogłyby pędu nabierać,
W górę się wzbijać, lecz siła z zewnątrz pcha je tym szlakiem.
Tu jeszcze ma znaczenie, i to nie byle jakie.
Ruch pomocny przynosząc, a dawny przyspieszając,
Że gdy się przed ogniwem powietrza fale stają
Rzadsze, a miejsca przez to pustsze i gościnniejsze,
Zaraz powietrze z tyłu prze ziarna w owo miejsce.
Naprzód goniąc materię. Bo już to sprawa prosta,
Że ciągle wszystkie rzeczy zewsząd powietrze chłosta.
A tu żelazo pędzi ku kamieniowi, dzięki
Próżni w środku, chłoszczącej tak wiele ziarn maleńkich.
Ono też, jak powtarzam, poprzez otwory w żelazie
Wnika do jego cząstek, rozsadza je, gdy wlezie,
I pcha tak, jak żaglowy okręt po morskiej toni.
A powietrza w krąg pełno w przedmiotach niezliczonych.
Mających ciało rzadkie, powietrze w krąg materię
Opływa i przywiera do każdej rzeczy wiernie.
Ono także, w żelazie wewnątrz głęboko skryte.
Podrywa je od środka, a ruch nadaje przy tym
Nie byle jaki. chłoszcząc ogniwa tak w ich środkach,
Aż żelazo tam skoczy, gdzie już się musi spotkać
Z kamieniem, rozpęd wziąwszy ku próżni na wprost głazu.

Czasem każe natura odskoczyć w tył żelazu —
Cofnie się ono ale wnet wraca z dawną siłą.
Tak (widziałem) z pierścieniami samotrackimi było,
Tak z opiłkami żelaza, które skakały niezgrabnie
W czarach spiżowych, gdy pod nie włożono kamień-magnes:
Tak bardzo, zda się, chciałyby uciec od tego kamienia!
Poprzez spiż tu niezgodne działają zaburzenia
Stąd pierwej, że dech spiżu zatkał w żelazie otwory,
Zajął je i zapełnił, a gdy zza tej zapory
Przyjdzie prąd od kamienia, już drogę ma zamkniętą.
Już, jak przedtem, nie może podołać szparom i skrętom.
Tam więc z musu uderza, gdzie drogę mu zamyka
Rygiel żelazny, ostro odpycha przeciwnika,
Miast go, jak zwykle bywa, przyciągnąć prądem żywym.
W tym wypadku i w innych nie ma się czemu dziwić,
Że innych rzeczy nie może przyciągać prąd magnesu.
Raz ciężar ich mu wzbrania (tu złoto masz u kresu),
Raz znowu ciało mają tak rzadkie, że otworów
Nie drążąc prąd na wylot przelata bez oporu.
Do takich ciał by można materię drzewa zaliczyć.
Gdy zaś pośrednią naturę żelaza spiż wojowniczy
Zatka ciałkami swymi, to już wtedy od razu
Prąd magnesu nie skąpi wrogości pchnięć żelazu.




Wiele jest także innych rzeczy, między którymi
Można, ile się zechce, takich na przykład wymienić,
Które się łączą trwale własnym sposobem swoim.
Kamienie tylko wapnem potężnie można spoić,
Drzewo znów klej stolarski tak umie łączyć trwałe,
Że rychlej popękają na słocie i upale
Słoje drzewa, niż puszczą uparte kleju więzy.
Winna ciecz z wodną cieczą pogodzi się najprędzej —
Nigdy smoła, zbyt ciężka, ani zbyt lekka oliwa.
Z wełną trzyma się szkarłat, który się wydobywa
Z konch tyryjskich, i zmyć się ni wytrzeć nie da wcale.
Choćby wełnę płukały ostre Neptuna fale
I choćbyś wszystkie morza zużył do tego prania.
Złoto ze złotem jedna rzecz łączy. Do spawania
Dwóch spiżów tylko cyna nadaje się. A dalej
Pełno innych przykładów. Cóż więc? Te starczą wcale:
Ani tobie w tej rzeczy gmatwanin nie potrzeba,
Ani mnie by przystało wciąż się w szczegółach grzebać.
Lepiej jest wiele powiedzieć krótko, w niewielu słowach.
Jeśli przy różnych rzeczach tak zgadza się osnowa.
Że wklęsłe naprzeciwko wypukłych części staną,
Masz i związek właściwy, i spójnię nieprzerwaną.
Mogą się rzeczy niektóre tym połączyć sposobem.
Że haczyki i kółka ich cząstek splatają się z sobą —
Ta. jak się zdaje, przyczyna wyjaśnia magnesu działanie.

Teraz ci źródło chorób podam i niespodziane
Ciosy sił śmiercionośnych objaśnię, skąd się naraz
Biorą, by klęską śmierci zaciężyć na ofiarach
Z ludzi i trzód. Już przedtem podałem, że wśród wielu
Ziarn niejedno się trafi, co zdrowiem nas obdziela.
Ale i takich nie brak, co choroby roznoszą
I śmierć. A gdy się zbiorą, gdy zmącą blask niebiosom,
Wtedy mór idzie z wiatrem, a z morem śmierć i postrach.
Nie zawsze idzie górą fala zarazy ostra
Wraz z chmurami po niebie, z zewnątrz do nieba wpadłszy
Ale nieraz także powstaje na najgładszych
Niżach, gdy gleba mokra po deszczach długotrwałych
Złym paruje wyziewem, gdy nagle ją suszą upały.

Widzisz też, że przybysze, nawykli do nieb innych
I wody, często cierpią w krainach nierodzinnych,
Bo wiele jest niezgody w różnych niebach i ziemiach.
Oto na przykład w Brytanii takiego nieba nie ma,
Jakie znajdziesz w Egipcie, gdzie się oś świata zgina.
Inne znać niebo Pontu, inne tam, gdzie kraina
Wokół Gades. i dalej, gdzie czarne ludy żyją.
A jeśli różność wielką musimy słusznie przyjąć
Między tymi czterema niebami, czterema stronami,
Tak że mieszkańców każdej po barwie i twarzy poznamy
Znajdziemy też choroby właściwe różnym krajom.
Na słoniową chorobę w Egipcie zapadają
Nad średnim biegiem Nilu, poza tym nigdzie prawie.
W Attyce bolą stopy, oczy w Achajów dzierżawie,
A inne jeszcze strony przez powietrza odmienność
Inne członki nachodzą słabością nieprzyjemną.
Oto gdy niebo obce w pobliżu się zamąci
I wyjdzie z niego powiew powietrznych fal trujących,
Pełzną one, jak chmury, i całe niebo nasze
Nagła wrogość odmienia, gdy wkoło je opasze.
A jeśli siła jadu przedrze się ku nam bliżej,
Niebo nasze zatruje zarazy tchnieniem chyżym.
Klęska nagłego moru niewidna a straszliwa,
Płynie z wodą lub siada na kwiatach i warzywach,
Ludzki pokarm i paszę bydlęcą w jad zamienia.
Czasem wiszą w powietrzu lotne podmuchy zniszczenia
A my sami. oddechem powietrzny napój chłonąc,
Razem i śmierć chłoniemy w powietrzu przyczajoną.
Tak też często się zdarza, że pomór niespodziany
Wydusi we wsi woły i wszystkie leniwe barany.
A dla nas nie ma znaczenia, czy sami przybędziemy
Pod obce dla nas niebo, do wrogiej dla nas ziemi.
Tenże skutek, gdy sama natura nam przyniesie
Wiew zatruty czy napój, czy coś, co samo przez się
Szkodzi nam. nie nawykłym do obcej tej choroby.

Taki to powiew moru na polach rozsiał groby,
Oniemił drogi gwarne, miasto wyludnił doszczętnie,
Ziemię Cekropsa przed laty śmiertelnym znacząc piętnem.
Zrodził się mór w Egipcie, a stamtąd lotną drogą
Ponad wodą i ziemią przepłynął, aby srogo
Spaść na ród Panclijona od starców do pacholąt,
Tak że pokotem padali za nagłej słabości wolą.

Najpierw im głowę płonącą ból gorączkowy łamał
I oczy krwawym ogniem świeciły w swoich jamach.
Gardło w środku krwawiło, czarne od srogich wrzodów,
Głos w krtani napuchniętej ginął, a bliżej wchodu
Język, ów tłumacz myśli, osłabły i chropawy,
Z trudem się ruszał, sącząc spod zębów wyciek krwawy.
Potem już żar choroby przez gardziel w pierś wciśniony
Skoro serce zmęczone ujął w boleści szpony,
Wtedy już wrota życia pękały nieuchronnie.
Oddech smrodem dokoła zionął tak, jako zionie
Smród z gnijącego trupa, porzuconego w rowie,
A duch, straciwszy siłę więcej niźli w połowie,
Mdlał z ciałem już na samej granicy śmierci lichej.
Niepokój i strach drżący, i jęk, i skargi ciche
Mieszały się z boleścią nad ludzką wytrzymałość.
Wymioty z czkawką ostrą wstrząsały słabe ciało
Dniem i nocą, jak gdyby nie dosyć nieszczęśliwych
Gnębił po drżących członkach żar i ból dokuczliwy.
Nie poznałbyś na pozór, że ciało chorych płonie.
Bo upałem zbyt wielkim nie piekło w obce dłonie;
Chłodne prawie na wierzchu, skrywało wewnątrz pożogę,
Ale miało na sobie plamy i cętki mnogie,
Jak człek, któremu w żyłach zapłonął święty ogień.
A gorzeli biedacy w calutkim ciele do kości
I w żołądku, jak w piecu, żar piekł ich bez litości.
Nie mogłeś ulżyć biednym żadną osłoną zwiewną,
Ale chłodem i wiewem ulżyłbyś im na pewno.
Wciąż trawieni gorączką, nagie płonące ciało
Zanurzali w chłód rzeki, wciąż chłodnej im za mało,
A wielu nieszczęśliwych rzucało się w dół głową
Do studni, by ostudzić ust suchość gorączkową —
Próżno! Od żaru gorączki nie dawał ukojenia
Równie łyk wody wypity, jak woda całego strumienia.
Nie było ulgi w cierpieniu. Leżeli chorzy dokoła,
Trupom zawczasu podobni. Cóż lekarz pomóc zdołał,
Sam trwogi pełny, patrząc w oczy płonące niemym
Bólem płomieniami źrenic, do śmierci bezsennymi.
Nie brakło znamion śmierci z góry nieuniknionej:
Władze ducha boleścią i strachem zamroczone,
Twarz chmurna o wyrazie cierpiącym i zaciętym,
Oddech szybki, lub znowu ciężki i w krtań wciśnięty,
Uszy trwożne i pełne szumu, oddech rwany,
Raz prędki, raz powolny, i kark wciąż potem oblany,
Ślina rzadka i słaba, słona i żółta prawie,
Co się przy kaszlu ledwie że dobyć mogła na wierzch.
Drżały ręce i wszystkie członki. A potem pomału
Chłód idący od kończyn całemu udzielał się ciału.
A w ostatniej już chwili widziałeś w ich agonii
Nozdrza wąskie, nos ostry i nagle wydłużony,
Oczy i skronie w głąb zapadłe, czoło napięte.
Skórę na twarzy stwardniałą, usta wciąż niedomknięte.
Wkrótce już potem ciało zimne leżało, ciche.
Gdy od początku choroby ósmy poranny wicher
Powiał lub wschód dziewiąty ujrzeli, marli zaraz.
A nawet kto czasami, w pół leżąc już na marach,
Wstał żywy, wkrótce potem i tak umierał marnie
Od wrzodów i zarazem od kału barwy czarnej.
Czasem mu z bólem srogim strumień krwawy wyciekał
Z nosa, a zatamować nie dał się — i człowieka
Wolno moc opuszczała i opuszczało życie.
Kto uniknął krwotoków lejących się obficie,
Temu i tak choroba przyniosła śmierć, najczęściej
W stawy wchodząc i w mięśnie, a nawet w rodne części.
A taki strach przed śmiercią przejmował ich, że nawet
Członek męski obciąwszy składali w dani krwawej
Życiu, które pędzili w męce, a niektórzy
Bez rak i nóg jednakże pragnęli dni przedłużyć;
Inni znów7 oczu pochodnie oddawali za życie.
Inni pamięć tracili, i to tak znakomicie,
Że samych siebie poznać nie mogli w żaden sposób.

A chociaż wkoło pełno gnijących trupich stosów
Leżało, głodne ptaki i dziki zwierz przezornie
Omijał z dala ciała gnijące w krąg upiornie;
A gdy głodem zmuszony ugryzł, to zdychał zaraz.
W dni pomoru ptak żaden nie krążył po obszarach
Nieba, zwierz żaden z lasu nie wyszedł, bo w ukryciu
Wolały walczyć z śmiercią, by moc przywrócić życiu.
Próżno! Po wszystkich drogach wierny ród psi wył z cicha,
Broniąc się nadaremnie, nie chcąc boleśnie zdychać.
Złudna praca! Z psich członków mór też wypędzał żywot.
Mało kto grzebał zmarłych, a jeśli — to co żywo.
I nie było lekarstwa pewnego jednakowo:
Gdy ktoś po jakimś leku oddychał zaraz zdrowo
I cieszył się, że niebo ogląda—już ktoś inny
Wkrótce po tymże leku martwy leżał i siny.
A już najgorsze w tym wszystkim, najbardziej przygnębiające
Było, że widząc oznaki choroby nadchodzącej
Człowiek przestawał walczyć, jakby na śmierć skazany,
Tracił ducha i wzrokiem dokoła tocząc szklanym
Kładł się wśród trupów ginąć tam, gdzie go słabość zdjęła.


Art by Nick Keller

A mor chciwy okrutnie dokańczał swego dzieła,
Jednych za drugimi kładąc martwym pokotem,
Jak bydlęta przed jatką głuszone tępym młotem.
I tak rósł stos ciał zgniłych, najbardziej groźny komuś,
Kto w strachu śmierci bał się sąsiadom chorym pomóc,
Zbytnio kochając własne życie — a oto zaraz
Los onych opuszczeniem i nędzną śmiercią karał,
Kiedy samotni, znikąd nie mogli ulgi ubłagać.
Gotowych do posługi zdradliwy trud przemagał
Zarazą, gdy wstyd było nie pomóc nieszczęśliwym
Za podziękę, zmieszaną z jękiem na poły żywych.
Tak więc wszyscy najlepsi ginęli w marny sposób
Raz po raz, na wprzód grzebiąc najbliższych swoich.
Wracali. Każdy łzami smutek serdeczny poił.
Potem wielu na łożu z boleścią legło srogą.
I chyba w ziemi całej nie było w krąg nikogo.
Kto by śmierci, choroby lub żalu nie przenosił.
Pasterzy i gumiennych dosięgła wreszcie długa
Ręka moru, zachorzał i krzepki chłop od pługa.
W chatach ich porzucone w nieładzie gniły ciała
Tych, których przez zarazę od nędzy śmierć zabrała.
Mogłeś widzieć rodziców na trupach własnych dziatek
I na odwrót: maleństwa przy zimnych ciałach matek,
Same mrące z boleści. Siew śmierci, co narastał
Na polach — sami chłopi zanieśli wprost do miasta.
Gdy szukając pomocy i pod opiekę śpiesząc,
Zewsząd do miast ściągali już zarażoną rzeszą.
Pełno ich było wszędzie.

A przez to, że w gromadzie,
Zaduch i tłok chorobie nie stawał na zawadzie.
Pić chcący słabe ciała wlekli do miejskich studzien
I tu już zostawali, znalazłszy w wody cudzie
Ulgę i śmierć zarazem. Na placach, na ulicach
I tam, gdzie w szczerym polu ginie miejska granica,
Mógłbyś ujrzeć tysiące nędznych, nagich postaci,
Które i brud, i słabość, i kał zakaźny tracił:
Skóra na chudych kościach, i to zaledwie widna
Pod wrzodami i łajnem, oślizgła i ohydna.
Wszystkie świątynie hojnie śmierć wypełniła pobożna
Tłumem martwym, a trupów zliczyć nie było można,
Bo i swoi tu wierni, i obcych zmarło mnogo.
Którzy szukając schronienia domy zabrali bogom.
Mało co znaczył zresztą bóg jakiś czy świątynia —
Ból żywy ponad wszystkim górował i olbrzymiał.
Nie dbano o zwyczaje pogrzebu, jakie dotąd
Lud tamtejszy wypełniał pobożnie i z ochotą.
W zamęcie i przestrachu każdy najbliższych grzebał
Sam, łzy roniąc, nie dbając o przepis służby nieba.
Nieraz nędza i pośpiech wiodły do zwykłych zbrodni:
Oto na cudzych stosach przy blasku własnych pochodni
Kładli ciała najbliższych wśród walki i wśród wrzawy,
Odnosząc rany nieraz w cmentarnych bójkach krwawych,
Byle ciał nie zostawić bez ostatniej posługi.

_________________________________________

Koniec Części XII - ostatniej

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

Świat jest pełen symboli: K (Część II)