"O naturze wszechrzeczy" (De rerum natura) ~ Titus Lucretius (Lukrecjusz) Carus. Część IX



KSIĘGA DZIEWIĄTA

 (Część I - TUTAJ*)
(Część II - TUTAJ*)
(Część III - TUTAJ*)
(Część IV - TUTAJ*)
(Część V - TUTAJ*)
(Część VI - TUTAJ*)
(Część VII - TUTAJ*)
(Część VIII - TUTAJ*)


Teraz z kolei wyjaśnię, jak z materii skupienia
Niebo powstało rozległe, morze głębokie, ziemia,
Księżyc krągły, jego biegi stałe i zmiany.
Na pewno nie jakimś z góry powziętym wiedzione planem
I nie przez bystry dowcip miejsca sobie właściwe
Zajmowały zarodki, jeden nie nakazywał
Drugiemu, gdzie się zderzą. Ale od wieków gnane,
Tyle ciosów doznając, każdą zbiorów odmianę
Wypróbowawszy, i mogąc ciężarem swym niejedno
Złożyć skupisko, różnie połączyć się i zbiegnąć,
Raz takie, innym razem odmienne stworzyć skupienie,
Wszystkie układy i ruchy sprawdziwszy doświadczeniem
Lat niezliczonych, na koniec, w jednym momencie nagłym
Tak się ze sobą zderzyły i tak do siebie przypadły,
Aż utworzyły z siebie owe największe rzeczy:
Ziemię, morze, niebo i wreszcie ród człowieczy.

Kiedyś nie było jeszcze widać ni kuli słońca
Mknącej po jasnym niebie, ni srebrnych gwiazd tysiąca,
Ani nieba i morza, ani w powietrzu, na ziemi
Rzeczy podobnych wszystkim, które oglądać możemy.
Burza jakaś rządziła wśród zarodków i chaos,
Wszystko wieczną niezgodą mieszając i gmatwając:
Drogi i odległości, uderzenia, ciężary,
Związki. I trwała ta walka, bo różnej będąc miary,
Kształtem niepodobne, zarodki nie mogły jeszcze
Utrzymać związków wzajemnych, trwałych znaleźć pomieszczeń
Ani ruchów sobie udzielać wzajemnie i zgodnie.
Potem cała ta masa zaczęła się dzielić. Podobne
Ziarna z podobnymi łączyły się, tworząc zręby
Świata, dając początek jego składnikom odrębnym.
Tak oddzieliło się naprzód niebo wysokie od ziemi,
Potem morze, by było osobno z wodami swymi,
Wreszcie ognie niebieskie, by były oddzielne i czyste.

Najpierw te, które ziemię tworzyły, ciałka wszystkie
Skoro tak ciężkie były i tak splątane mocno,
Musiały w samym środku w najniższym dole spocząć.
Im bardziej z sobą zwarte schodziły się, tym żywiej
Na zewnątrz wypierały inne, co swym tworzywem
Miały zbudować morza, gwiazdy, księżyc i słońce
I wielkie mury świata — wszystkie ciała, mające
Ziarna krąglejsze, gładsze i niniejsze niż ziarna ziemi.
Dlatego to nad ziemię otworami rzadkimi
Uniósł się eter płomienny i mnogie lekkie ognie
Poniósł ze sobą w górę. Często się dzieje podobnie
Ranną porą, gdy słońce na łąk zroszone obszary
Śle swoje blaski szkarłatne i widać, jak wstają opary
i w górę się unoszą z nad jezior, rzek i strumieni.
A czasem zdaje się para uchodzić z samej ziemi.
Owe to mgły poranne z ziemi i wód lecące
Kiedy się w górze połączą i zgęszczą, mogą słonce
Zakryć, ścieląc się pod niem czarną chmury powłoką.
Tak i ów eter lekki i zwinny wzniósł się wysoko,
Tam się zagęścił w ciało, co jak sklepienie wygięte
Ze wszystkich stron nad światem naszym zawisło rozpięte.
Wszystkie rzeczy w zachłannym swoim uścisku dzierżące.
Po narodzinach eteru powstał księżyc i słońce —
Kule ich między niebem i ziemią w powietrzu krążą,
Ani się z ziemią, ani z eterem rozległym wiążąc:
Nie miały ciał dość ciężkich, by osiąść w dolnych kręgach,
Ani lekkich na tyle, by jeszcze wyżej sięgać —
Mogą jednakże ciałem, jak żywym, w środku latać
I zostać w swych obrotach częścią całego świata.
Oto podobnie w ludziach masz jedne członki w ciele
Nieruchome, a inne ruchu doznają wiele.


Gdy więc te rzeczy ziemia straciła nagle, spadła
W dół, gdzie się dzisiaj błyszczą błękitnych mórz zwierciadła,
Które dno ziemi skryły. I oto co dzień więcej,
Im mocniej żar eteru grzał ziemię, im goręcej
Słońce od zewnątrz co dzień uderzeniami promieni
Ze wszystkich stron zaciekłość zwracało przeciw ziemi,
Tym mocniej się kurczyła ziemia pod owym biciem.
Pot z ciała wypierany ściekał jej tym obficiej.
Morzom, jeziorom więcej przydawał sił, a różne
Ciałka powietrza i ognia biegły na zewnątrz w próżnię,
Z ziemi wyparte, swoje tworzywo lotne unosząc
Ponad ziemię wysoko, ku lekkim, jasnym niebiosom.
Pola opadły niżej, wspięły się górskie granie,
Bo ani skały nie mogły osiadać nieustannie
Równo, ni części wszystkie równo się zwierać i sprężać.

Tak z najgęstszej materii powstały ziemi ciężar
Zajął swe miejsce, jakby świata całego osad
Stoczył się gęsty i ciężki i cały na dnie osiadł.
Element morza, powietrze i eter sam ognisty —
Jeden od drugiego lżejszy, więc każdy czysty —
Wyższe zajęły miejsca. A ze wszystkich najdalej,
Wyżej niźli ciekłego powietrza lekkie fale.
Płynie eter, lżejszy niż wszystkie elementy.
Niepokojem gwałtownych wirów powietrznych nie tknięty,
Wyższy nad wichry kapryśne, orkany i burze, swobodnie
Równym pędem kołując, ponosi swoje ognie.
Na dowód jego drogi niezmiennej, równej, możesz
Wziąć niezmienionym prądem płynące Czarne Morze,
Które nigdy nie traci kierunku swoim pędem.

Teraz ci o przyczynie gwiazd ruchu mówić będę.
Trzeba przyznać nasamprzód, że jeśli wciąż jest w biegu
Krąg świata, to powietrze ciśnie na każdy biegun
Z obu stron i zarazem od zewnątrz go zawiera.
Potem inne powietrze płynie po górnych sferach,
Tam dążąc, gdzie migają gwiazdy wiecznego świata,
Albo też drugie pod spodem w drugą wciąż stronę przelata,
Tak jak prąd rzek obraca wiadra i młyńskie koła.

Może nawet spoczywa całe niebo dokoła,
A gwiazdy wszystkie biegną po szlakach mnogich —
Przez to, że eter gorący wciąż poszukując drogi,
Zamknięty dookoła, nie mogąc przejść swobodnie,
Wszędzie po niebie wyniosłem nocne przetacza, ognie.
Albo i przez to może, że z zewnątrz powietrze płynne
Każe się ogniom kręcić. Może z przyczyny innej —
Że same ognie mogą, za własnym goniąc pokarmem,
Toczyć się tam, gdzie niebo nasycić je może swym żarem.
Która z tych przyczyn możliwych w naszym tu świecie włada,
Trudno jest stwierdzić pewnie. Ja tylko opowiadam,
Jak się dziać może, i dzieje, na tym świecie, czy innym —
Bowiem światów jest wiele, i różnych. A chociaż przyczyny
Mnogie podałem, by wskazać, jak się może odbywać
Obieg naszego słońca i naszych gwiazd, to prawdziwa
Może być z nich tylko jedna— a która, ta czy owa —
Trudno rzec, gdy ostrożnie chcesz myślą postępować.



Po to, by mogła ziemia w środku świata spoczywać,
Musi jej z wolna, stopniowo trochę ciężaru ubywać.
Ma też ziemia pod sobą od czasu, gdy powstała,
Inną naturę, która ją i powietrzne ciała
Świata całego łączy. Żyjąc w tych związkach świata
Ziemia nie jest zbyt ciężka, powietrza nie przygniata.
Równie jak człowiekowi nie gniotą członki do ziemi
Ciała, nie ciąży głowa karkowi, nie czujemy
Całej swej wagi w nogach, za to nam ciążą na pewno
Rzeczy nałożone na barki nasze z zewnątrz,
Chociażby lżejsze były — tyle bowiem zależy
Od siły danej rzeczy, by dobrze ją wymierzyć —
Równie i ziemia nasza skądś obca się nie wzięła,
W obcym powietrzu miejsca przemocą nie zajęła,
Ale jest częścią świata, ma wspólne z nim początki,
Świat ją nosi swobodnie, jak ludzie noszą członki.

Często ziemia piorunem wstrząśnięta niespodzianie
Nagłym drgnieniem porusza to wszystko, co jest na niej.
Czynić by tak nie mogła, gdyby jej nie łączyły
Z niebem oraz z powietrzem związki jakowejś siły.
I od początku bytu wśród ciał tych i żywiołów
Jest wspólnota, i całość związała je pospołu.
Czyż nie widzisz, jak wielki ciężar naszego ciała
Dusza podtrzymuje, która, choć taka mała,
Wartość ma i potęgę przez wspólną z ciałem całość?
Cóż zresztą członki twoje w skoku poderwie śmiało,
Jeśli nie owa dusza, która członkami włada?
Owa nikła natura, patrz, jaką moc posiada,
Jeśli się z ciężkim ciałem połączy, jak z ziemiami
Powietrze, jak moc ducha jest połączona z nami.

A słońce, które widzisz, żar jego tchnący władczo —
Nie są większe ni mniejsze, niż zmysły tobie świadczą.
Z jak bądź daleka ognie mogą światło dorzucić,
Nagłym przywiewem w członkach obudzić żaru czucie —
Jednak odległość owa płomieniom nie zabiera
Mocy i ogień nie był większy przedtem niż teraz.
Stąd też, gdy światło słońca z daleka żar prowadzi,
Gdy przenika do zmysłów i ciało ludzkie gładzi,
Postać i wielkość słońca jest taka, jak widzieć zdołasz,
Ani jej czego dodać, ani jej odjąć zgoła.

Mniejsza też, czyli księżyc po niebie chodząc jasnym,
Cudzym oświeca ziemię światłem, czy swoim własnym;
Nie inny on nad nami chodzi —jest tym księżycem,
Jakim wzrost jego widzą baczne ludzkie źrenice.
Wpierw bowiem to, co widzisz z daleka przez szerokie
Powietrze, kształt zaciera przed oddalonym okiem,
Później wielkość: dlatego księżyc uważać trzeba,
Skoro nam pewny, jasny kształt ukazuje z nieba,
Za taki w wysokości, w tarczy swojej zarysach.
Jak się duży wydaje, kiedy nad nami zwisa.
Wreszcie, jakie stąd widzisz ognie czy to w eterze,
Czy to na ziemi, jeśli żar za podstawę bierzesz
Albo drganie ich blasków — przyznasz, że swoje ciało
Z odległości zmieniają nic, albo bardzo mało
W jedną lub drugą stronę wielkości — i zależy,
Jak są z dala, bo wtedy czy trochę się poszerzyć,
Czy się umniejszyć mogą, lecz zawsze bardzo skąpo.

Niechże cię też nie dziwi, gdy patrzysz na słońce — skąd to
Takie małe, a tyle światła wysyłać może,
Które napełnia niebo, zalewa szerokie morze,
Od jego gorąca grzeje się ziemia wszystka.
Może z owego miejsca na cały świat wytryska
Źródło światła obfite, otwarte nieustannie,
Jeśli ziarna gorąca znajdują tam spotkanie,
Zewsząd idąc, i jeśli mnogość nieustająca
Żaru wciąż się gromadzi w jednym ośrodku słońca.
Czyż nie widzisz, jak czasem mała krynica wody
Powódź czyniąc zalewa wszerz pola i ogrody?
Może jest tak, że wielkie powietrza w krąg przestrzenie
Od niewielkiego słońca zajmują się płomieniem,
Jeśli jest to powietrze tak zapalne przypadkiem,
Ze mogą je roziskrzyć żaru zderzenia rzadkie,
Równie jak nieraz z małej iskry ogromny pożar
Nagle ogarnia wkoło wyschnięte snopy zboża.
Może też słońce, różaną pochodnią świecące ziemi,
Ma wkoło siebie ogień z jakichś niewidnych płomieni,
Których blasku nie poznasz, a które swoim ciałem
Ciosy słonecznych promieni wzmagają ciepłem stałem.

Prostej nie znajdziesz racji, czemu to słońce w biegu
Z letnich stron kręgiem zdąża aż do zimowych brzegów
Koziorożca i czemu, wracając z owych szlaków,
Idzie aż do płomiennych na niebie Raka znaków;
Czemu księżyc tę drogę przebywa w ciągu miesiąca,
Która wyraźnie rok cały biegu wymaga od słońca.
Nie są, powtarzam, proste wszystkich tych rzeczy przyczyny.
Przede wszystkim możliwa pośród rozwiązań innych
Wyda się myśl czcigodna Demokryta, że skoro
Bliżej ziemi wypadnie wirować nieba tworom,
Tym wolniej z pędem nieba gnać mogą. A ich moce
Nikną, ciągle maleją, w dół idąc w tym obrocie.
Przez to także i słońce w swoim wolniejszym pędzie
Wraz z innymi gwiazdami wciąż się opóźniać będzie,
Niżej jest bowiem znacznie od innych ciał ogniowych.
Księżyc tym bardziej — skoro swój bieg czwór-tygodniowy
Bardziej do ziemi zbliża, ciągle od nieba dalej,
Tym słabiej innym gwiazdom kroku dotrzyma w cwale.
Przeto im w biegu swoim niżej od słońca krąży,
Tym mu trudniej za resztą znaków Zodiaku nadążyć,
Więc go mijają one i krążą wkoło niego —
Z tego może złudzenie, jakby się znaków biegom
Prędzej wracał, gdy każdy prędzej go może ominąć.
Może jest tak, że powietrzne prądy na przemian płyną
Z obu krańców poprzecznej osi świata. I tak to
Jeden słońce wypędzi na wprost zimowym traktom
Od gwiazd letnich, a drugi na odwrót, w pełnym biegu
Słońce odepchnie raźnie od znaku mroźnych śniegów
Aż do ognistych znaków i aż w upalne strony.
Stąd wypada, że księżyc i rój gwiazd wyiskrzonych,
Krążące pośród nieba kołami przeciw sobie,
Przez zmienny pęd powietrza mogą po niebie pobiec.
Czyż nie widzisz, jak chmury, zmiennym wiatrem pędzone,
Niskie przeciw wysokim gnają w przeciwną stronę?
Czemuż nie mają ciała w eteru wielkich kręgach
Skutkiem pędów przeciwnych przeciwnych dróg dosięgać?

Noc zaś okrywa ziemię mrokiem swym nieprzejrzanym,
Kiedy po długim biegu słońce do nieba granic
Przyjdzie, kiedy, zmęczone, ognie wydyszy z siebie,
Które wystygły w drodze czy też w powietrze w niebie
Wsiąkły; albo dlatego, że słońce ta sama siła
Gna pod ziemię, co je nad ziemią przenosiła.

Czemu w czas oznaczony Jutrzenkę o palcach różanych
Śle bogini poranna i światła otwiera bramy?
Może przez to, że słońce, gdy wzwyż się pnie spod ziemi,
Niebo rozpalić pragnie wprzód promieniami swymi;
Albo też, że się ognie i ziarna żaru schodzą,
Już przed przybyciem słońca światła dla słońca rodząc
Nowy zapas, gdy w jednej porze zdołają zejść się.
Podobno nawet widać z gór Idy, jak wieść niesie,
Jak się ognie o wschodzie rozproszone zbierają,
Toczą się w jeden okrąg i jedną kulą się stają.
Nic w tym nie ma dziwnego, że w ruchach świateł dziennych
Mogą się ziarna ognia schodzić w czasie niezmiennym,
Aby słońcu wciąż światło odnawiać. Wkoło siebie
Widzisz, jak wiele rzeczy na ziemi i na niebie
Dzieje się w równym czasie. Oto o własnej porze
Kwitną krzewy. Okwitną, gdy równy czas je zmoże.
Także z nakazu wieku człek starszy zęby traci,
Z nakazu wieku zarost przydany do postaci
Młodzieńca, gdy mu broda miękko wyrasta z twarzy.
Wreszcie pioruny, deszcze, śnieg, mgły i wicher wraży
W niezbyt odmiennych porach co roku zwykły szaleć.
Bo skoro raz się ziarna przyczyn złożyły stale
I od początku świata jedna jest rzeczy kolej,
Muszą wracać w porządku pór, lat swych, czy pokoleń.



Czemu widzimy, że dni nam rosną z nocy utratą,
To znów noce rosną, a dni maleją za to?
Albo słońce to samo, pod i nad ziemią biegnąc,
Na nierówne półkręgi rozdziela drogę jedną.
Krążąc pośród eteru. Nie trudno jest zrozumieć,
Że co po jednej stronie łukowi biegu ujmie,
To dołoży po drugiej, różnice większe, mniejsze
Czyniąc, aż przywędruje na takie nieba miejsce,
Gdzie się z ciemnością nocy blask wyrównywa dniowy.
Bo środkiem pędu swego słońce tnie na połowy
I południe, i północ, różnice znosząc biegom
Przez położenie całe okręgu gwiaździstego,
Gdzie roczne słońca biegi równą mają cięciwę,
Kiedy ziemie i niebo oblewa światłem krzywym,
Jak to uczą ci ludzie, którzy nam niebo całe
Wyrysowali i gwiazdom nazwy nadali stałe.
Może przez to, że w pewnych miejscach pod ziemią naszą
Gęstsze wiewy powietrza drżące mu ognie gaszą,
Nie dając się wynurzyć i drogę wydrzeć mrokom;
Przez to się noce długie w zimowej porze wloką,
Zanim słońce zabłyśnie przybyciem swym promiennym.
Może znowu dlatego, że w porach roku zmiennych
Wolniej, to znowu szybciej schodzą się ognie one,
Przez które słońce wstaje po stronie określonej.
Przez to chyba prawdziwie ci mówią, jak się zdaje.

Księżyc może od słońca promiennych ciosów jaśnieć
I co dzień bardziej ku nam światło obracać kraśne
W miarę jak się oddala od słońca złotej twarzy,
Aż się naprzeciw niego pełnym światłem rozjarzy
I sam wschodząc, na słońca zachód z wysoka patrzy;
Potem, jakby się chował, blask swój stopniowo bladszy
Kryje, im bliżej słońca zsuwa się z drugiej strony
Ku ogniom, przez gwiazd kręgi srebrzyście roziskrzonym.
Tak głoszą ci, co twierdzą, że księżyc jest podobny
Piłce, że biegnie dołem poniżej słońca ogni.
Może znowu, że z własnym światłem się w niebie toczy
I rozmaitym blaskiem uderza w nasze oczy.

Może być jakieś ciało inne, które z księżycem
Pędząc, w drodze mu jasność przesłania rozmaicie,
Samo niewidne, skoro światła nie niesie z sobą.
Może jeszcze jak piłka toczy się tym sposobem.
Że tylko z jednej strony oblany światłem jasnym
Różnie wiruje idąc, aż nam oblicze własne
Całej części, co ogniem wzmożona, nie pokaże,
Blaskiem sypiąc na oczy otwarte i na twarze;
Potem lekko w tył skręca i ciemną swoją ścianą
Patrząc, odsuwa oczom swej piłki część świetlaną.
Tak uczy babilońskich mędrców wiedza z Chaldei,
Przecząc innym, tez swoich broniącym po kolei —
Jakby nie można było uwierzyć obu stronom,
Bo przecież rację może mieć ten i ten astronom.
Czemuż by nie mógł wstawać i co noc życie tracić
Księżyc ten sam, jednaki i z treści, i z postaci,
Albo, gdy jeden zginie, czemuż by nie miał powstać
Co dzień inny, jednakie miejsce mający i postać?
Trudno dowieść rozumem, trudno móc się nie mylić,
Gdy się ciał tyle rodzi w tak odmierzonej chwili.
Gdzie wiosna i Wenus, Wenery herold przed niemi
Kroczy skrzydlaty. Przedtem już Matka Kwietna na ziemi
W lekkie ślady Zefira drogę ustraja zielenią,
Całą ją zapachami i kolorami mieniąc.

Potem idą upały i Ceres zakurzona
Z niemi razem, i wieją podmuchy Akwilona.
Potem jesień. Z jesienią przychodzi Bakchus Ewan (= ,Euan' łać. imię oznaczające Bachusa).
Później czas, rozszalały w wichurach i ulewach,
Gdy grzmi a Auster (= wiatr południowy) błyska piorunami.
Wreszcie zima rozwiesza zimno i śnieg nad nami,
Mróz, zębami szczękając, przybywa w nasze strony.
Przez to nie jest mi dziwne, jeśli w czas oznaczony
Rodzi się nowy księżyc i znów go czas niweczy —
Gdy w tak ścisłym porządku powstaje tyle rzeczy.
Myślę też, że zaćmienia i słońca, i księżyca,
Nie jedna, ale kilka przyczyn może podsycać.
Skąd by miał tylko księżyc ziemię od słońca odcinać,
Światło kradnąc, gdy w górę zwrócona jego łysina
Ciemna, cała pożera słonecznych żarów białość —
Równie zaś ma nie czynić tegoż i inne ciało,
Które wiecznie bez światła biegnie w eteru przestrzeni?
Czemuż by słońce strudzone nie miało tracić płomieni,
Potem je w stałym czasie odzyskać, sypiąc ogień,
Gdy minie na swej drodze miejsca płomieniom wrogie,
Które gaszą je, mogąc o zgubę przyprawić nieraz!
Czemuż by ziemia miała z światła księżyc obdzierać
l sama wyżej będąc, słońce zakrywać w przestrzeniach,
Gdy księżyc się co miesiąc przemyka w stożka cieniach?
Czemuż by inne ciało nie mogło w tym okresie
Zejść pod księżyc lub ponad słońce, gdy nisko się niesie,
Aby promienie przeciąć i światło razem z niemi?
Jeśli zaś księżyc własnym blaskiem przyświeca ziemi,
Czemuż by nie miał słabnąć w tych stałych miejscach nieba,
Kiedy mu miejsca, wrogie promieniom, przebyć trzeba?

Dalej, skórom wyłożył, jakie to rządzą moce
Wielkim błękitem świata, abyś był poznać mocen,
Jaka siła bieg słońca i bieg księżyca sprawia —
Czemu poprzez przeszkody światłości je pozbawia.
Czemu wtedy na ziemię przez niebo z gwiazd usiane
Lecą czasem w dzień biały ciemności niespodziane,
Potem, gdy źródła światła otworzą się na nowo,
Wszystkie miejsca na ziemi lśnią świetlistością dniową —
Teraz wrócę do świata, gdy wiotki był i młody:
Co też najpierw przyniosły dni pierwszych jasne wschody,
Co powierzyły wichrom niepewnym i szalonym?


Ziemia wydała najpierw ród roślin i zielonym
Płaszczem ubrała wkoło wzgórza i pola wszystkie,
Aż w dolinach błysnęły barwami łąki kwieciste;
Potem dopiero wolno w ciepłych powietrza wiewach
Rosnąć poczęły w zawody wielkie, cieniste drzewa.
Jak najpierw puch i włosy rosną w młodzieńczym czasie
Na członkach czworonogów i ciałach rzeszy ptasiej —
Tak młoda ziemia zrodziła najprzód wszelką roślinność.
Potem się z różnych racji na różne sposoby rozwinął
Rozmaity rodzaj zwierzyny. Ani bowiem
Z nieba nie mogły zlecieć zwierzęta już gotowe,
Ani się nie mógł zrodzić ród ziemski w mórz głębinie.
Widać więc, że należne jest ziemi matki imię,
Wszystko bowiem, co żyje, z niej tylko się zrodziło.
Dziś jeszcze wiele stworzeń powstaje z życia siłą
Z ziemi — dzięki deszczom i słońca gorącym żarom.
Nie dziw więc, że powstały większe liczbą i miarą
Wtedy, gdy młody był eter i ziemia była nowa.

Najpierw ród ptaków różnych życiem się rozkoszował
Z jaj się wylągłszy wiosną, podobnie jak z poczwarek
Polne koniki latem zrzucają stroje stare,
Aby życia zaczerpnąć i za pokarmem gonić.
Wtedy to właśnie został śmiertelnych ród stworzony.
Pola stały w upale i w ciągłych wilgotnych oparach —
Gdzie więc miejsce dogodne zdarzało się, tam zaraz
Rosły macice, z ziemią korzeniem połączone.
Kędy pomiot żyjątek, wydany dojrzałem łonem,
Dążył po czysty powiew i od wilgoci umykał,
Tam już siła natury z ziemi tryskała w strumykach,
Płynem podobnym mleku sącząc się z hojnych porów.
Tak i kobietę mlekiem napełnia bliski poród,
Mleko zaś w piersi dąży i tam się w pokarm zmienia,
By nie zabrakło potomstwu miłego pożywienia.
Ciepło ubraniem było, pokarm dawała ziemia.
A zieloność traw miękkich służyła za posłanie.
Młodość świata nie znała, co mrozy niesłychane,
Co znaczy wiatr niszczący albo upały wściekle —
Wszystko bowiem stopniowo rośnie i w siły krzepnie.

Słusznie więc ziemi naszej przydano matki imię,
Gdyż i sama zrodziła na przestrzeni olbrzymiej
Ludzi plemię, i sama zrodziła w tymże czasie
Wszystkich zwierząt rozliczność, co się po wzgórzach pasie,
I wszystkich ptaków tyle o tak przeróżnej postaci!
Ale że wszystko kiedyś moc rodną musi utracić,
Ziemia ustała w rodzeniu na kształt kobiety wiekowej.
Wiek bowiem całej natury zmienia na świecie osnowę,
Jeden stan wszystko zbiera po swym poprzednim stanie,
Wszystko się zmienia na świecie, wędrując nieustannie,
I wszystkiemu natura każe się wciąż przeobrażać.
Co więc murszeje z wiekiem, na zgubę się naraża,
A inna rzecz tymczasem na to miejsce powstanie.
Tak więc zmienia się świata natura z czasu mijaniem,
Nowy stan z poprzedniego wyrasta, który nie stworzy
Tego, co tamten, lecz wyda coś, czego tamten nie dożył.

Wtedy to wiele dziwów ziemia potworzyć chciała
O dziwacznym obliczu i dziwnych częściach ciała:
Dwupłciowca, zwierzę nijakie i obu płci pozbawione,
Te znów bez nóg, bez ramion, i inne poronione,
Nieme, bez ust i twarzy, i ślepe, lub poczwary
Z członkami zrośniętymi przy ciele nie do wiary,
Ze ani nic nie mogły uczynić, ni się bronić,
Ani ruszyć, ni jadłem napełnić brzuch spragniony.

Wiele innych potworów natury popęd utworzył —
Na próżno, bo nie mogły ni rosnąć, ni się mnożyć
Łącząc się w kwiecie życia, w rodnym Wenery szale.
Ani upragnionego pokarmu wkoło znaleźć.
Widać bowiem, jak wiele musi się zbiec przymiotów,
Aby zdołały twory doczekać się pomiotu:
Najpierw musi być pokarm, i musi być też droga,
Którą z napiętych członków moc nasion spłynie błoga,
Muszą mieć w ciałach swoich i samce, i samice
Możność, by wspólną rozkosz zmieniać na przyszłe życie.

Wiele wtedy musiało zginąć wszelakich stworzeń,
Które nie potrafiły pokoleń swych rozmnożyć.
Wszystko bowiem, co widzisz, jak się oddechem żywi,
Albo podstęp, lub szybkość, lub męstwa pęd straszliwy
Od szczenięcia ochrania, życie warując przy tym.
Wiele jest takich zwierząt, które przez swój pożytek
Ludziom przydatne, weszły pod ludzi straż i pieczę.
Srogie lwy tylko dzielność ocala na tym świecie,
Lisy chytrość, jelenie zdolność do uciekania.
Inne znowu zwierzęta człowiek, Memmiuszu, ochrania:
Psy, które sen mają lekki i czujny, a serce wierne,
Owce o gęstym runie i wszelkie trawożerne
Bydło do pracy skore. Zwierzęta owe bowiem
Uciekły przed bestiami, pokój ceniąc ze zdrowiem
Oraz paszy szukając zdobytej nie ze strachem,
Którą im za pożytek dał człowiek pod swym dachem.
Te zaś, którym natura nie dała nic, by z siebie
Mogły żyć ani ludziom pożytek nieść w potrzebie,
Za co by człowiek dał im, opieką czujną darząc,
Paść się na bujnych łąkach pod psów i broni strażą —
Wszystkie one przez losy skazane na zagładę
W paszczy innych ginęły z imieniem i ze śladem,
Aż ich gatunek natura zniszczyła mocą srogą.



Ale ani Centaurów nie było, ani mogą
Istnieć twory z podwójną naturą i o ciele,
Na które z dwojga natur składa się części wiele
Nierównych, których siła także nierówna bywa.
Rozpozna to myśl nawet bardzo nieprzenikliwa.
Koń bowiem już dorosły, dziarski w trzech latach wieku,
Czego wcale nie można powiedzieć o człowieku,
Często on bowiem wtedy tęskni do piersi matki
We śnie, a kiedy koń już traci swych sił ostatki,
Kiedy wraz z życiem z wolna moc z członków mu ucieka,
Wtedy dopiero młodzian w tężyznę się obleka
I męskość miękkim puchem policzki mu ocienia.
Nie wierz tedy, by mogły z ludzkiego się rodzić nasienia
Pomieszanego z końskim Centaury, by żyły na ziemi
Scyllę — pół-ryby psami opasane dzikimi
Albo inne jakoweś poczwary, których ciała
Natura z dwóch niezgodnych części by się składała.
Przecież równo nie rosną, równo sił nie nabiorą
Ani ich jednocześnie nie tracą z wieku porą,
Jedną żądzą Wenery nie płoną, obyczajom
Różnym służą i różnych w członkach uciech doznają.
Często brodate bydło tuczy się od cykuty,
Od której rychłą śmiercią ginie człowiek zatruty.
Wreszcie, jeżeli ogień spala jednakim żarem
Ciała lwów płowych, równie jak mięso na ofiarę,
Jak członki wszelkich zwierząt — to skąd żeby na ziemi
wyżyć mogła Chimera z członkami potrójnymi
Węża, lwa i własnymi, jakżeby mogła z brzucha
Nie poparzonym pyskiem srogim płomieniem buchać?
Wszakże — kto tyle sobie dziwnych potworów ubzdurał
Dla czasów, gdy młoda była ziemi i nieba natura,
Zaczarowany jednym jedynym wyrazem «nowość»,
Mógłby z jednakim prawem, biorąc to samo słowo
Jako porękę, twierdzić, że złoto strumieniami
W owym czasie płynęło, że krzaki kwitnęły perłami,
A ludzie się rodzili z taką w członkach potęgą,
Że jednym krokiem morze przeskoczyć mogli tęgo
Lub w rękach całe niebo wykręcać według woli.
Bo choć tak wiele ziaren w ziemskiej leżało roli,
Kiedy się z niej zrodziła liczna zwierzęca rzesza,
Jednak nie ma dowodu, aby w nich miała mieszać
Różne dowolne członki bydła i dzikich zwierząt;
Bo nawet te rośliny, co kryją ziemie świeżą,
Krzewy i drzewa, które dzisiaj bujnym wzrastają łanem,
Nie rosną między sobą złączone i zmieszane,
Ale wszystko wyrasta i dąży własną drogą,
Prawem natury swoje tylko przymioty mieć mogąc.

A ludzki ród ówczesny na polach twardej ziemi
Godnie został zrodzony z członkami silniejszymi,
Kości miał większe, twardsze, i po swym ciele tęgim
Mocniej przywiązane mięśnie do mocnych ścięgien.
Wtedy im ani upał, ni mróz nie szkodził wiele,
Ani pokarm niestrawny, ni jakaś słabość w ciele.
Przez wiele biegów słońca, co jasne niebo mierząc
Lata niosło, wędrownie żyli na modłę zwierząt.
Nie znały bron żelaznych dziewicze pola długie,
Nikt jeszcze po zagonach nie chodził z krzywym pługiem,
Nikt młodych pędów w ziemię nie sadził ani piłą
Nie ścinał z drzew suszaków, by lepiej obrodziło.
Co sama ziemia dała wraz z deszczem i ze słońcem,
To człowiek miał za dary miłe, wystarczające.
Strawą mu były dla ciała najczęstszą dębowe żołędzie,
Te zaś arbuzy, które zimą oglądać będziesz
Mieniące się purpurą dojrzałą, w owym czasie
Większe były o wiele i w gęstszej rosły masie.
Inne także pokarmy ziemia w kwiecie młodości
Dosyć obficie rodziła dla owej nędznej ludzkości.
Rzeki zaś i jeziora wołały do pragnących
Mile, jak to i dzisiaj górski wodospad grzmiący
Wzywa spragnione trzody szumem świeżości płynnej.
Znali także wędrowcy w lesie strugi gęstwinne
Nimf, a w tych strugach miłą widzieli nurtu błogość
Płynącą po kamieniach na traw i liści mnogość,
Płynącą po mchu miękkim, albo przez szczere pole
Żyzną wilgoć niosącą po bujnych łąkach w dole.

Ognia nie znali wtedy i nie umieli swoich
Ciał w skóry dzikich zwierząt odziewać ani stroić.
Mieszkali po jaskiniach, po lasach i po wzgórzach,
Każdy członki zbrudzone w gęstwie zarośli nurzał,
Kiedy im przyszło deszcze i srogie wichry omijać.
Nie wiedzieli, co własność wspólna, czy też niczyja,
Praw ani obyczajów nie znali i nie mieli:
Komu z nich los przyjazny większą zdobycz udzielił,
Ten ją sobie unosił, życia dla siebie głodny.
W lasach Wenus łączyła ciała kochanków przygodnych,
Bo albo wspólna żądza, zbliżała ich oboje,
Albo mąż brał kobietę przemocą siły swojej,

Albo jej płacił garścią wybranych leśnych owoców.
Ufając sile rąk swych, bystrości nóg i oczu.
Ścigali zwierza w kniejach, nieraz z nim walcząc długo
Kamieniami lub twardą z ciężkiej kłody maczugą.
Wiele zwierząt gonili, rzadziej musieli kryć się,
Dzikom podobni, ciała kładąc na mchów podszycie,
Sypiąc dokoła siebie stos liści i gałęzi,
Kiedy gdzie bądź ich w lesie wieczorny mrok uwięził.
Nie krzyczeli o słońce i tęskniąc do promieni
Nie błąkali się trwożnie wśród groźnych, nocnych cieni.
Ale twardo uśpieni czekali, aż im rano
Błyśnie zza drzew cienistych pochodnią słońca różaną.
Od maleńka przywykli poznawać pośród kniei
Światło dnia, ciemność nocy, idące po kolei;
Ani się dziwić mogli, ani też trwogę znali,
Że się po jakiejś nocy już słońce nie zapali
Pozwalając, by noc się na zawsze na ziemi rozparła.
Częściej strach dzikich zwierząt chwytał ich w noc za gardła,
Gdy im nędzny spoczynek odbierał dzik spieniony
Albo lew srogi; wówczas zmykali na wsze strony
Przerażeni, bezbronni, wśród ciemnej nocy dokoła,
Z szałasów swych wygnani kryli się, jak kto zdołał.
Strasznym gościom liściaste posłania zostawiając.
Niewiele też powszechniej, niż ludzie dziś konają.
Tracili wtedy w jękach życia miłego światło.
Prawda, że mógł niejeden paść łupem zwierząt łatwo.
Dla krwiożerczych kłów bestyj stając się żerem żywym,
W kniei krzycząc i z bólu, i w strachu przenikliwym.
Widząc, jak żywe ciało w żywym grobie przepada.
Inny, choć spod kłów uciekł, choć życia nie postradał.
Zaraz drżącymi dłońmi przyciskał swoje rany,
Strasznym krzykiem wstrząsając knieje, aż wyczerpany,
Nie wiedząc, jak opatrzyć nieszczęsne skaleczenia,
Umierał od boleści, gorączki i pragnienia.
Ale nie gubił wtedy w dzień jeden bój zawzięty
Tylu mężów, co dzisiaj, nie trzaskały okręty
Z ludźmi o ostre skały, nie ginęły w głębinie.
Często wtedy daremnie szalały mórz pustynie,
Próżne, choć srogie groźby ciskając z burzą nagle,
Bo nigdzie się na falach nie chybotały żagle,
Zwabione do podróży uśmiechem toni łagodnej.
[Nie istniały bo wtedy żeglugi racje niegodne].
Wtedy często mdłe członki głód ostry sił pozbawił —
Teraz za to, przeciwnie: przesyt tak wielu dławi!
Wielu dawniej niebacznie ginęło od trucizny —
Dzisiaj się ją podaje bez własnej szkody bliźnim.


Później, gdy dom i odzież stworzyli, gdy orężem
Ogień był, gdy kobieta pospołu siadła z mężem
Poznali i ujrzeli zrodzone z siebie dzieci,
Zaczął ród ludzki łagodnieć. Mogąc już ogień rozniecić,
Dom ogrzewać, byli już także wrażliwsi, a ciało
Utraciło dawniejszą na mrozy wytrzymałość.
Wenus siły odjęła, a dziatek miłym pieszczotom
Ulegając rodzice tracili surowość pierwotną.
Wtedy i przyjaźń sąsiedzką wzajem zawierać zaczęli,
Aby ich krzywda żadna i żaden gwałt nie dzielił,
A kobiety i dzieci wzajemnej zdając pieczy,
Głosem i gestem sobie zdawali sprawę z rzeczy,
Że niedołężne wszystko trzeba z litości ochraniać.

Chociaż nie całkiem jeszcze doszło do pojednania,
Jednak wielu z nich wiernie trwało przy tych przymierzach;
Inaczej by ród ludzki ni kwitł, ni się rozszerzał
Do dziś, musiałby zginąć bez śladu już od dawna.

Dźwięki sama natura podpowiadała wprawna,
A potem już pożytek wydobył nazwy rzeczy.
Dziś tak samo widzimy: słabość języka dzieci
Zmusza je ruchy czynić i nie znajdując słowa
Palcem wskażą, że miła jest im rzecz ta lub owa.
Czuje bo każda istota, jak ma swej siły użyć:
Zanim rogi na czole zdobędzie cielak duży,
Już niemi w gniewie grozi i bodzie, co napadnie.
Znów szczenięta pantery i małe lwięta zgrabne,
Ledwie im wyrosną pazury, zęby w pyszczkach,
Już odbywają niemi i bitwy, i igrzyska.

Cały lud ptaków lotnych od razu swą naturą
Skrzydłom ufa, w opiekę zdając się drżącym piórom.
Głupio więc byłoby sądzić, że ludziom ktoś udzielił
Imion rzeczy, i z tego wyrazy rozwinęli.
Czemu bowiem ktoś jeden miałby nazwy zamykać
W głosie i różne dźwięki dobywać spod języka,
A nie mogliby inni tego samego dokonać?

Zresztą jeśli dla innych tak była oddalona
Możność mowy, to skądże ów pierwszy poznał korzyść
Słowa, kto w usta jego i w pierś mu władzę włożył,
Że tak dokładnie wiedział, co uczynić zamierza?
Nie mógł chyba sam tłumów nauczyć, jak pacierza,
Słów przymusem, by nazw się wszelkich wyuczać jęli.
Nie tak łatwo z głuchymi nauką się podzielić,
By robili, co trzeba, bo któż by z nich pozwolił,
Któż by z nich długo wytrzymał, że oto ktoś dozwoli
Wciąż im na uszy kładzie nieznanych dźwięków brzemię?
Nie ma nic dziwnego, jeżeli ludzkie plemię,
Któremu głos tak służył i dźwięk się mocno wołał,
Różnie dla różnych uczuć rzeczy nazwało dokoła.
Przecie nieme bydlęta, przecie ród dzikich zwierzy
Różnym głosem odmiennie okrzyki swoje mierzy,
Gdy wyraża ból, trwogę, albo gdy czuje radość.
Dowód tej prostej rzeczy jawnym powierz przykładom.
Oto wielki i miękki pysk podrażnionych molosów
Poprzez odkryte zęby wydaje warkot głosu,
A inaczej już grożą, gdy z niemi w walce staniesz,
Gdy zaniosą się wściekłem, donośnym ujadaniem.
Kiedy swoje szczenięta w pieszczotach liżą językiem,
Łapą je przewracają i w kły chwytając dzikie
Lekko, łagodnie dyszą z udaniem — jak odmiennie
Skomli ich głos ściszony pieszczotą i wzruszeniem.
Znów inaczej, gdy wyją zamknięte, lub z ogonem
Pod sobą głośno skiełczą przed biciem zasłużonym.
Także czyż się nie różni rżenie ogiera wśród stada
Młodych zgrabnych klaczy, gdy nim kwiat wieku włada,
Gdy ostrogą miłości ukłuty pianą spływa,
Albo gdy mu gra w chrapach ochota bitwy chciwa,
Albo gdy bez powodu zarży, sprężając członki?
Wreszcie lotny ród ptaków znad wody i znad łąki,
Sępy, czajki i mewy nad polem i nad tonią
Morską, kiedy za życiem i za swym żerem gonią,
Inne co chwila krzyki rzucają, niż gdy bojem
O życie lub o zdobycz zaostrzą głosy swoje.
Są takie, co zmieniają brzmienie głosów chrapliwych
Z pogodą, jak te kruki, jak stada wron krzykliwych,
Pomawiane od wieków, że krzykiem wróżą deszcze,
A potrafią czasami burzę i wicher wywrzeszczeć.
Jeśli więc różne czucia mogą dobywać głosu
Z niemych zwierząt, by coraz krzyczały w inny sposób,
Czemu ma nie być prawdą, że ludzie ongiś mogli
Różne rzeczy w dźwiękach nazywać niepodobnych?

Żebyś próżno po cichu nie pytał, gdy nie trzeba —
Powiem, że ogień piorun na ziemię przyniósł z nieba
Ludziom i stąd pochodzą płomienie wszelkich ogni.
Widzisz wszak, jak strzelają żarem jego pochodni
Różne rzeczy, rażone gorącym ciosem z nieba.
Ale też, gdy od wichru chwieje się i koleba
Wielkie drzewo, o inne trąc gałęziami swymi,
Czasem płomień od tarcia błyśnie pośród zieleni
I wybuchnie żar czasem, kiedy poddane wiatrom
Pnie i gałęzie nagle gwałtem na siebie natrą.
Ludzie ogień zdobyli jedną lub drugą drogą.
Potem ich nauczyło słońce tego, że mogą
W ogniu gotować potrawy i zmiękczać je na parze —
Wszakże widzieli, jak pola plonują w słońca żarze.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

Świat jest pełen symboli: K (Część II)