"O naturze wszechrzeczy" (De rerum natura) ~ Titus Lucretius (Lukrecjusz) Carus. Część II



KSIĘGA DRUGA
 (Część I - TUTAJ*)


 Miło w czas burzy morskiej, gdy życia sam nie narażasz.
Patrzeć z brzegu na trudy wichrem gnanego żeglarza.
Nie stąd, że cudza męka radość ci może przynieść,
Lecz że przykrości widzisz, które gdy zechcesz — ominiesz.
Miło też walkę mężów oglądać w wielkich bojach.
Gdy z daleka bezpieczna całość i wolność twoja.
Ale najmilej zająć wyniosłe miejsca na szczytach
Myśli, gdzie rządzi wiedza, wysiłkiem mędrców zdobyta,
Skądbyś patrzył pogodnie na wszystkich wkoło bliźnich,
Jak, drogi życia szukając, po ziemskiej błądzą ojczyźnie.
Walczą, by zdobyć zdolność, by cześć dla rodu wzbudzić.
Dni i bezsenne noce trawią w nadludzkim trudzie.
Aby najwięcej posiąść, siłą czy sprytnym kruczkiem.
O marne ludzkie głowy, oślepłe serca ludzkie!
W jakich ciemnościach mija i w bólu życie dokoła!

Jakże nie wiedzieć tego, o co natura woła:
Aby nie pragnąć więcej, jak tylko tego, by ciało
Cierpienia nijakiego ni bólu nie zaznało,
A duch, od lęku wolny, doświadczał miłych wrażeń.
Przecie tak mało trzeba odkładać ciału w darze,
To zaś, co ból łagodzi i byt spokojem mości.
Może być sercu prostemu krynicą tylu radości!
Milej czasem — i sama natura nie żąda więcej,
Chociaż nie stoją w komnatach złote posągi młodzieńców
Dzierżąc w prawicy lampy, by w długich, nocnych biesiadach
Światło wesołej uczty budziło zawiść sąsiada,
Choć dom nie błyszczy od złota a odzież nie z purpury.
 
Ani od dźwięku lutni nie drżą rzeźbione marmury
Milej, gdy przyjaciele na miękkiej trawy posłaniach,
Blisko strugi, gdzie dach ich z gałęzi drzew osłania,
Małym kosztem ucztują, ciała nie niszcząc przesytem.
Zwłaszcza, gdy do nich dokoła dzień się uśmiecha błękitem.
Kiedy im ziemia gościnna kwiatów wspaniałych nie skąpi.
Przecie nie przez to z ciała gorączka rychlej ustąpi,
Ani zmęczenie zniknie, ni słabość nie trwa dłużej,
Że nie na szmacie leżysz, a na wzorzystej purpurze.
Skoro więc ciału twemu nic skarby nie przydadzą.
Ani wspaniałość rodu, korona ani władza —
To i duchowi twemu nie zdadzą się na wiele.
Chyba że kiedy w walce z udanym nieprzyjacielem
Widzisz legiony własne w harcach nieprześcignione,
Wsparte pułkami jazdy, w jedną i drugą stronę
Broń jednaką niosące i jeden zapał ducha,
Lub kiedy flotę wojenną podziwiasz w harcowych ruchach —
Chyba że wtedy trwogę sztucznym przerazisz lękiem.

Z piersi wygnasz troskę i złych zabobonów mękę,
I czarna groza śmierci już ciebie nie nawiedzi.
Cóż, gdy to wszystko warte śmiechu i kpin gawiedzi,
A trosk upartych zmory i wieczny lęk człowieczy
Nie boją się strzał świstu i błysku nagich mieczy;
Nie straszny im król żaden, nie groźny im wielmoża,
Kpią sobie z szat bogatych i złocistego łoża.
Więc gdy widzisz, jak trwoga przez grube mury sięga.
Wiedz, że jedna na świecie oprze się jej potęga:
Światło wiedzy w tym życiu, brodzącym w ciągłych mrokach.
Bowiem, jak małe dzieci w nocy nie zmrużą oka,
Drżąc przed strachami, równie my czasem i w dzień biały
Boimy się upiorów, zwodniczych i nietrwałych
Jak te, przed których widmem trwoży się serce dzieci.
Tego mrocznego lęku nic równie nie rozświeci,
Ni złote strzały słońca, ni dnia oblicze białe,
Jak wszystkich praw natury poznanie doskonałe.

Teraz zważ, jakim ruchem zarodki wszystkich rzeczy
Mogą wciąż wszystko tworzyć i wszystko znów niweczyć.
Jaka je siła pędzi i jaka ruchu zdolność
Sprawia, że mogą przebiegać ogromną przestrzeń wolną.
Słów mych bacznie uważaj, trudności nie omijaj!




Nigdzie bowiem materia najszczelniej się nie zbija,
Skoro widzimy jasno, jak każda rzecz maleje,
Jak umniejszają wszystko niezmienne lat koleje.
Wszystko nam ginie z oczu, zakryte czasu zasłoną,
Chociaż całość natury zostaje niezmienioną.
Najpierw stąd, że co uszło i umniejszyło gdzieś coś.
Indziej dodało ciała, przybyło innym miejscom,
Jednemu koniec znacząc, drugiemu każąc kwitnąć —
Też na krótko. Tak oto przez przemian nieuchwytność
Odnawia się natura, kolejno się ludzie zmieniają,
Giną jedne narody, a drugie w potęgę wzrastają,
Aby przez bieg pokoleń pośród tych samych szaleństw
Jasną pochodnię życia podawać ciągle dalej.

Gdy myślisz, że zarodki mogą się wstrzymać, późnić,
I nowe ruchy rzeczy wywołać przez to w próżni —
Błądzisz. Bo goniąc w pustce przeznaczeń swoich drogą
jedynie swym ciężarem bieg wytłumaczyć mogą,
Albo tem, że je z boku inne uderzy ciało.
Bowiem, gdy im się zdarzy zetknąć się siłą całą,
Nagle odskoczą od się w strony przeciwne starciom —
Przez to, że własny ciężar dla biegu jest oparciem,
Że są twarde i z tyłu nic pędu im nie wzbrania.
Żebyś zaś lepiej przejrzał to prawo uderzania,
Wspomnij, com już powiedział, że wszech materii całość
Nie ma żadnego spodu, że nie da hamulca ciałom
Przestrzeń wszędzie bezkresna, bezmierna, na wszystkie strony
Ciągnąca się dokoła w ilości nieskończonej —
Jak to nieraz dowiodłem i jeszcze raz dowodzę.

Skoro to wiesz, wiesz tedy, że w ciągłej ciałek drodze
Nie ma spoczynku w próżni bezmiernej, i nie będzie;
Wszystkie bowiem zarodki, w wiecznym a zmiennym pędzie.
Albo z daleka biegną, rzadziej do siebie mierząc,
Albo z bliska co chwila wciąż się z innymi zderzą.
Które z nich gęściej zbite i położone bliżej
Małą odległość mają dla skoków i dla zbliżeń,
Gęsto splątane w sobie końcami swych odnóży,
Te czasem mogą skalom, czasem żelazu służyć
Twardą treścią, lub inne, podobne ciała czynią.
Te zaś nieliczne, co w próżni dłuższym przypadły liniom,
Mniej się stykając z sobą i odskakując dalej.
Tworzą luźniejsze ciała: powietrza miękkie fale,
Albo wspaniałe błyski słonecznych spojrzeń z góry.
Liczne nareszcie ciałka, zbłąkane wśród natury,
Krążą w próżni samotnie; od skupień swych odpadły,
Do nowych wejść nie mogą, tak ruch ich jest nieskładny.

Tego co tu wspominam, dokładne masz odbicie
Patrząc dokoła siebie i obserwując życie.
Spojrzyj więc, kiedy słońce blask swój złotopromienny.
Wdarłszy się wąską szparą, rozsypie w domu ciemnym.
Ujrzysz w płomiennej wiązce mnóstwo drobinek różnych,
Jak na mnogie sposoby mieszają się z sobą w próżni.
Jakby w odwiecznej walce staczają z sobą stale
Wojny, potyczki, bitwy, przerwy nie znając wcale.
Łącząc się, oddzielając i znów zbliżając gęsto:
Abyś poznał z ich ruchów prawo i podobieństwo
Ciągłego ruchu ziaren w obszarach dookoła.
Gdyż można na drobiazgów świadectwo się powołać
W rzeczach wielkich — byś ślady ważniejszych prawd wyznaczył.
Tym bardziej jeszcześ winien na owe ciałka baczyć,
Które gonią się ciągle w promieniu słońca drżącym,
Że ich gonitwa da ci odkryć nieustający,
Wieczny ruch wszech materii, ukryty twemu oku.
Patrzaj: niejeden pyłek, nagle czymś pchnięty z boku
Albo z tyłu. odskoczy i innym dąży chodem,
Aby znów w drodze znaleźć zderzenie lub przeszkodę.
Błąd ten bystrym umysłem do samych ziaren odniesiesz.
Najpierw bowiem w ruch wchodzą atomy same przez się,
Potem ciała najmniejsze, z zarodków zbite nielicznych,
Które — jakby pierwotnej sile atomów najbliższe —
Dają się pchnąć najłatwiej, i gdy je w ruch wprawiono,
Z kolei go oddają większym, ściślejszym gronom.
Tak od zarodków drobnych ruch się poczyna wszelki,
Aż do naszego wzroku dochodząc w rzeczach wielkich,
Aż go ujrzymy w świetle — choć i lam dociec trudno,
Skąd się ów popęd bierze, jakie tych zderzeń źródło.

Zorza polarna widziana z kosmosu
Aurora borealis seen from space

Teraz, Memmiuszu, poznaj, jeżeliś w chęciach szczery,
Jaka ruchliwość cechuje drobne ziarno materii.
Kiedy zorza poranna na ziemię blask swój zsyła
l różnych czujnych ptasząt rozebrzmi piosnka miła
W powietrzu, przecinanym ich lotnych skrzydeł strzałą,
Patrzaj: nagle, w tej chwili, złociste słońce wstało
I oto każdy widzi, jak w jego jasnych błyskach
Niczym w świetlnym potopie kąpie się ziemia wszystka.
Ciepło zaś, które słońce wysyła z jasnym światłem,
Nie dąży poprzez próżnię i drogi ma niełatwe.
Idzie wolniej, i bijąc w powietrza ostre fale,
Splątane ciałka żaru przesyła coraz dalej,
Ciałka zmieszane, wzajem się w ruchu hamujące,
Z przeszkodami od zewnątrz w walce nieustającej —
Przez co się droga dłuży i szybki ruch opóźnia.
Lecz te zarodki, którym w przebiegach służy próżnia,
Kiedy ich w pędzie naprzód nie wstrzyma żadna trudność
Albowiem, zwarte, gnają drogą dla siebie bezludną
Do celu, jaki wytknął im ruch, pierwotnie nadany —
Muszą mieć większą szybkość niż słońca blask różany
I mogą w tymże czasie, w luźniejszych stref rejestrze.
Kilka, lub więcej razy dłuższą przemierzyć przestrzeń.
Niźli przebiec mogły na niebie promienie słońca.

Ani za każdym ciałkiem iść w ślad i ciągle badać,
Czemu, i jakie prawo wszystkim dokoła włada.

Na to ludzie niejacy, z których nauka gorzej,
Przecząc, powiedzą pewnie, że ziemia tak nie może,
Bez woli bogów, zgodnie z ludzkiego życia potrzebą,
Pory roku przemieniać, urządzać ziemię i niebo,
Rodzić zboże i wreszcie kierować słodką siłą,
Która przez rozkosz pieszczot rozkrzewia ludzką miłość,
Która przez czar Wenery w cieniu samotną godziną
Łączy spragnione pary, by rodzaj ludzki nie zginął.
Kiedy tak sobie roją, że wszystkim bogi rządzą,
Widać, że jak najdalej od źródła prawdy błądzą.
Choćbym nie wiedział nawet, co to rzeczy zaczątki,
Choćbym w prawo natury i w ruch odwieczny wątpił,
Jednak z urządzeń nieba i z wielu innych racyj
Twierdziłbym, że nie boskiej jest świat nasz skutkiem pracy,
Żaden go cud nie stworzył (taka go wina gniecie!).
Później ci to wyjaśnię, przy mych wywodów mecie,
Teraz resztę o ruchach należy, bym wyjawił.
 



Czas też, myślę, Memmiuszu, tę jeszcze tamę postawić,
Byś nie sądził, że takie czy inne ciało natury
Może o własnej sile wznieść się i iść do góry.
Niech cię tu nie okłamie płomienia lotny język —
Bowiem jak krzew i zboże prosto się w górę pręży,
Tak też ogień wzwyż rośnie, podczas gdy wszystkie ciężary
W dół spadają, by z siłą mocno się w ziemię zaryć.
Lecz nie myśl, że płomienie, wniesione wichrem wielkim
Na dach, gdy chyżem skrzydłem liżą sufitu belki,
Czynią to z własnej woli, i że je nic nie zmusza.
Tak i krew, gdy z nią razem uchodzi z ciała dusza
Pod ciosem, tryska w górę i wkoło się rozlewa.

Patrz jeszcze, jak wypiera belki i kłody drzewa
Głębina wód: wszak jeśli bardziej je w nurt pogrążyć
I gnieść największą siłą, tym mocniej w górę dąży,
I kiedy nam się zdaje, żeśmy je utopili.
Już drewno jest pod wierzchem, już się do pół wychyli,
A jednak nikt nie wątpi, że w próżni — całą siłą
Drewno to, samo z siebie, raźno by w dół pędziło.
Tak też muszą płomienie, od dołu mocą pchnięte,
Do góry ustępować w powietrzu lotnym skrętem,
Choćby je własny ciężar znów przygiąć chciał do ziemi.
Czyż nie widzisz, jak nocą gwiazdy z ogniami swymi,
Spadając w ciemnię nieba w prościutkiej linii długiej,
Ciągną za sobą wszędzie błyszczących iskier smugi,
Jak zlatują na ziemię niebieskich ciał odpryski?
Toż i słońce z wysoka posyła w strony wszystkie
Żar swój i światło swoje na bujne łany mnogie.
Zatem i z nieba — widzisz — dąży do ziemi ogień,
Dążą ukośną drogą pioruny, poprzez deszcze
Tu, to znowu gdzie indziej chmur przebijając przestrzeń,
I płomienista siła zewsząd na ziemię pada.

Pragnę, byś przy tych sprawach to także dobrze zbadał,
Że gdy ciałka przez próżnię ciężarem własnym gnane
Dążą, to trochę z drogi zboczą w miejscu nieznanym —
Może nie wiesz, kiedy, i może tak niewiele,
Że ruch ten ledwie mgnięciem sam nazwać się ośmielę.
Bo gdyby w dół pionowo, gdyby najprościej spadały
Poprzez niezmierną próżnię, na podobieństwo strzały —
Skąd by było zderzenie, skąd by się mogło schodzić
Ciałko z ciałkiem, cóż wtedy mogłoby się narodzić?
Bo jeśli kto uważa, że cięższe jakieś ciało
Poprzez pustkę od innych chyżej by biec zdołało,
Lżejsze dopędzać z góry i przez to w śród-przestrzeniach
Tworzyć możliwość ruchu przez nowe uderzenia —
Ten już od drogi prawdy zbyt krętym odbiegł chodem.
Ciała bowiem, prujące powietrze albo wodę,
Muszą przez własny ciężar bieg swój przyspieszyć, zwolnić
Stąd, że nie każde ciało da opór równie zdolny.
Woda, powietrze, cięższym łatwiej drogi ustąpią.
Lżejszym zaś i oporu, i przeszkód nie poskąpią.
Przeciwnie pusta próżnia: niczemu, z żadnej strony,
Nigdy nie stawi czoła w obszarze nieskończonym;
Jako pusta — ustąpi i w drodze nie przeszkodzi.
Muszą więc wszystkie ciała jednako w pustce chodzić,
Chociaż ich wielkość inna i chociaż ciężar różny.
Nigdy więc nie dogoni jedno drugiego w próżni,
Nigdy się w jednej linii nie zderzy jedno z drugiem,
By się zetknąć, ruch zmienić, płodności mieć zasługę.
Trzeba przeto, by ciała trochę się odchylały;
Jak najmniej, naturalnie — by nasz rachunek cały
Nie uznał ruchów skośnych i prawdzie nie zaprzeczał.
Bo jak sam możesz widzieć, sprawdzić na wielu rzeczach,
Żaden ciężar nie może na ukos dążyć, z góry
W dół spadając przez wielkie przestrzenie wszech natury.
Lecz że się nie odchyla, kiedy tak z góry spada,
Od pionu chociaż trochę — powiedz: jak możesz zbadać?




Wreszcie, jeśli ruch wszelki zawsze się z innym łączy,
W stałym porządku nowy z dawnego powstaje, bez końca,
Jeśli zarodki rzeczy przez swych odchyleń prawo
Nie mogą przemóc losu i nigdy tak nie sprawią,
Aby w łańcuchu przyczyn cokolwiek mogło się zmienić,
To — pytam — skąd się bierze ten wolny pęd na ziemi?
Skąd się weźmie potęga woli, wydartej bogom,
Dzięki której, gdy chcemy, idziemy własną drogą
I ruch swój — jak atomy — możemy tak odchylić.
Aby konieczność zgwałcić, przestrzeń i czas omylić?
Jasne bowiem, że taki ruch się po członkach rozchodzi
Stąd, że go w każdym ciele swobodna wola rodzi.
Czy nie widzisz, że gdy już szranki stoją otworem,
To konie, wprzód się rwące i do wyścigu skore.
Nie zdołają tak wybiec, jak własna chęć ich pragnie.
Najpierw niech się do ducha ciało oporne nagnie,
Najpierw trzeba, by w członkach cały materii zapas
Zgodnie i równocześnie od ducha ognia złapał.
Uważ tedy, ze dzielność cielesna w czynach, ruchach,
W sercu się rozpoczyna i płynie z woli ducha,
Aż się żywym strumieniem rozleje w ciała częściach.

Przeciwnie jest, gdy siłą przemocy lub nieszczęścia
Wprzód pchani, jak na ścięcie kroczymy z wielkim bólem.
Wtedy wyraźnie wiemy, że wolny duch nasz uległ
Gwałtowi i że cała materia w naszym ciele
Walczy z przymusem, silnym i złym nieprzyjacielem.
Widzisz więc, że choć siła zewnętrzna popycha ludzi,
Każe im cierpieć, szaleć, próżno się w życiu trudzić,
Wreszcie ginąć, to jednak jest w naszej piersi żar ten,
Co oprzeć może się losom dzielnością swą i hartem.
Czasem według tej woli po członkach i po stawach
Musi się ciała materia w ruchu swoim poddawać,
Musi swój pęd zatrzymać, powściągnąć się i opadnąć.

Tak jest i z zarodkami. Bo poprzez dróg ich składność
Prócz zderzeń i ciężaru jest jeszcze ta przyczyna
Ruchów ich, która czasem i bieg przeznaczeń zgina,
Wolę nam dając — bowiem nic się nie rodzi z niczego.
Ciężar sam nie dozwala, by wszystko tylko dlatego
Działo się, wskutek zderzeń, siły zewnętrznej niejako —
Ale to, że duch nasz, że wola moc ma taką,
Że nie zna prawa gwałtu, gdy sama działać zacznie,
To sprawia owo zarodków odchylenie nieznaczne
W miejscu nieokreślonym i nieokreślonej porze.

Całość materii świata ściślejsza być nie może,
Ani luźniejsza — bowiem w naturze nic nie ginie,
Ile materii było, tyle jest także ninie,
I w jakim były ruchu atomy rzeczy dawniej,
W takim i teraz biegną, i później równie sprawnie
Będą biec, i podobne je będą rządzić prawa,
I to, co dziś się staje, jutro się będzie stawać,
Rodzić się i rozwijać tak samo, i rosnąć w siły
Tyle, ile mu prawa natury wyznaczyły.
Całości wszystkich rzeczy odmienić nic nie zdoła.
Nie ma bowiem w wszechświecie ni nigdzie gdzieś dokoła
Dróg, przez które materia w próżnię mogłaby wyciec,
Ni siły innej, nowej, mogącej zmienić życie,
Wtargnąć do świata i bieg odwrócić ziemi i nieba.

Proste są to wywody, i dziwić się nie trzeba,
Czemu całość wszechświata, gdy wszystko się porusza,
Wyda się nieruchoma i ciszą dzwoni w uszach —
Chyba, że jakieś ciało samo swój ruch wytwarza.
Przecie zarodków natura zmysłom się twym nie obnaża,
Skoro zaś ich nie widzisz, choć orle masz źrenice,
Ruch drobinek chcąc ujrzeć, także odejdziesz z niczem.
Wtedy wszak nawet pobłądzisz, gdy rzeczy dosyć duże,
Ale z bardzo daleka w ich ruchu chciałbyś ujrzeć.




Bo często, gdy na wzgórzach gromadkę owiec zoczysz,
Która po aksamitnej, zielonej trawie kroczy.
Ubranej w perły rosy, a w łące ponad wodą
Młode, syte jagnięta w żartach się wzajem bodą —
Wszystko to z odległości zmieszane ci się wyda
I ledwie jedną białą, zastygłą plamę widać.
Także, kiedy z daleka na wielkim placu ćwiczeń
Ujrzysz przy grze wojennej zastępy zawodnicze,
Gdy blask pod niebo bije, a w całych staj pobliżu
Drży ziemia od nóg mężów i dźwięk odbija spiżu.
Kiedy wierzchołki wzgórz na lewo i na prawo
Chmurom odpowiadają głośną, bitewną wrzawą.
Kiedy przez środek pola tętniący bieg konnicy
Sunie olbrzymim wężem i drży po okolicy —
Wtedy — z dalekich szczytów patrząc na harców błonia
Myślisz, że wszystko stoi, że blask ów znieruchomiał.

Teraz uważ z kolei naturę wszystkich ciałek,
Ile mieć mogą kształtów, chociaż są takie małe,
Jaka jest rozmaitość ogromna w ich układach.
Nie przez to, że natura podobieństw nie posiada.
Lecz, że doprawdy nie ma dwóch ciałek jednakowych.
Nie dziw się. Jeśli zechcesz po pamięć pójść do głowy.
Wspomnisz: liczby ni kresu nie znają ciałka wieczne,
Jest zatem oczywiste i prawdzie wprost konieczne.
By były różne kształtem, postacią i rozmiarem.

Patrz dokoła na ludzi i w morskiej fali szarej
Zwinne ryby, na trzody łagodne i na dzikie
Zwierzęta puszcz, na ptaki napełniające krzykiem
Brzegi rzek, drzewa lasów i wszędzie ponad nami
Czysty błękit powietrza przemierzające skrzydłami.
Bierz z każdego gatunku okazy nawet podobne:
Zawsze znajdziesz różnice i odchylenia drobne.
Gdyby nie to, ni matki nie znałyby swych dzieci,
Ni dzieci matek. Jednak nie możesz nic rzec przeciw
Temu, że znają siebie lepiej, niż my swych krewnych.
Kiedy na przykład kapłan w kadzidle dymów zwiewnych
U progu sanktuarium bogom na cześć ubije
Gładkie cielę, ofiarnym nożem mu krwawiąc szyję.

Wtedy matka samotna zdeptuje łąki zielone,
Szuka śladów na ziemi i w jedną, drugą stronę
Tęskne posyła oczy, czy znów gdzie nie zobaczy
Płodu swego, i coraz wydaje ryk rozpaczy.
Coraz w przegrody obór wtyka swój łeb rogaty,
Żalu ukryć nie mogąc, ani przeboleć straty.
Ni jej liście wierzbiny, ni trawy rosą świeże.
Ani woda strumieni nad niskich łąk wybrzeżem
Nie zdoła zająć trochę i zabrać troskę srogą,
Ani obce cielęta zabawić jej nie mogą,
I nigdzie się nie spotka z pociechą i spokojem,
Tak brak jej, co z niej wzrosło, co znane jej i swoje.
Równie koźlętom zwinnym matki ich nie są obce,
Równie jagnięta żwawe znają swe matki owce.
Według potrzeb natury do właściwego wieku
Każde zwierzę jest bliskie matczynych wymion mleku.
Weź wreszcie, jakie zechcesz, zboże i patrz dokładnie
Na kłos, na ziarno — wszędzie różnicę znajdziesz snadnie,
Każde jest trochę inne. Podobnie różne formy
Wyciska w łonie ziemi w czas burzy przedwieczornej
Fala wód, równie muszle inaczej żłobią brzegi,
Nad linią mórz odpływu sadowiąc się w szeregi.
Dlatego, wciąż powtarzam, jest w świecie nieodzowne,
Aby zarodki rzeczy nie były zbyt podobne;
Nie biorąc jednej formy z działania ludzkiej ręki,
Muszą mieć inne kształty, różnice, choć maleńkie.

Playing with Fire by Fahsi


Teraz już będzie łatwo wyjaśnić niewielu słowy.
Dlaczego przenikliwszy jest ogień piorunowy
Niźli nasz, zażegnięty na drzewa głowni smolnej.
Możesz tedy powiedzieć: ten w ruchu bardziej zdolny,
Bo składa się z drobniejszych ziarenek żaru, zatem
Łatwiej przejdzie przez szpary, przez ciała porowate,
Których nie zdoła przeciąć nasz ogień, zbyt leniwy.
Przez masę rogu przejdzie blask światła przenikliwy.
Ale nie deszcz. Dlaczego? Widocznie ciałka wody
Większe są i stąd trudniej im gęstsze wziąć przeszkody.
Wino, jak możesz widzieć, łatwo przez sito przecieka;
Ciężej za to oliwa; ociąga się i zwleka —
Stąd, że widocznie oliwy większe są elementy,
Ale też ściślej splecione, o kształtach bardziej wygiętych.
Masa drobinek dlatego nierówno się oddziela
W każdej cieczy, i oto nie zdołasz obu przelać
Przez te same otwory o jednakowym czasie.

Przyznaj, że słodkie mleko i miód lipcowych pasiek
Język przyjemnie łechcą i ustom są naszym miłe;
Za to gdy łykasz piołun lub wywar z centurii piłeś,
Smak ostry i obrzydły całą ci twarz wykręci.
Łatwo stąd pojąć możesz, że to, co zmysły nęci
Miłym smakiem, jest z ciałek krągłych i gładszych troszkę;
To zaś, co czucie w ustach pobudza złe i gorzkie,
Składa się z ostro zgiętych, haczykowatych ciałek,
I stąd przemocą, brutalnie przez zmysły się przedostaje.
Ciało nam szarpie wchodząc i budzi przykry odruch.

Stąd treść rzeczy u odczuciu złych albo znowu dobrych
Zależy od zarodków różnych ukształtowaniem.
Nie myśl więc, że zgrzyt piły, kiedy ci uszy rani
Swoim skrzypieniem przykrym, pochodzi od tych samych,
Równie gładkich atomów, co pieśń, której lubo słuchamy.
Gdy zwinnym palcom grajka posłuszna lutnia wtóruje.
Nie myśl, że takie same zarodki węchem czujesz,
Kiedy cię odór dochodzi trupa, co płonie na stosie,
I kiedy woń szafranu przyjemnie kręci w nosie
A ołtarz blisko sceny dymem kadzideł płonie.

Nie myśl, że wszystkie barwy z jednakich są ciałek złożone.
Że te kolory miłe, co oczy twe radują,
I te, co aż do płaczu źrenice wstrętem kłują,
Z tych samych są atomów. Bo wszystko, co łagodnie
Budzi zmysły, do gładkich zarodków winneś odnieść:
Z niemi się narodziły i od nich cechy biorą.
Każda zaś rzecz niemiła i przykra musi mieć sporo
Ciałek szorstkich, chropawych, w tworzącym ją materiale.
Są też takie zarodki, ni gładkie doskonale.
Ani też zbyt wygięte, ale, nierówne troszkę,
Z każdej strony wystają na zewnątrz małym rożkiem.
Bliskość ich zmysłom raczej łechtliwa, niźli przykra:
Taki jest winny kamień i ostre smaki przypraw.
Że zaś gorąco ognia i chłód dotkliwy mrozu
Inaczej biorą zębem i inny mają pozór,
Tego nas uczy dotyk — i nigdy nas nie myli.
Dotyk, jedynie dotyk, wierny nam w każdej chwili.
Czuciem ciała powiada, czy jakaś rzecz zewnętrzna
Ciśnie nas, czy też w ciele bolesny wrzód napęczniał,
Czy wypływ nasion życia niesie nam ulgę miłą,
Czy wreszcie wewnątrz ciała coś z czymś się zahaczyło,
Zderzyły się zarodki i w zmysłach budzą zamęt.
Przekonają cię o tym twe własne członki same:
Uderz się gdzie bądź dłonią i sprawdź, czy prawdę rzekę.
Widzisz więc: ciałka, co są w człowieku, za człowiekiem,
Różne dają wrażenia, bo różne kształty mają,
Te zaś rzeczy, co gęste i twarde ci się zdają,
Muszą mieć haczykowate ziarna i rozszczepione,
Które się jakby splatają mocniej, zwierają swym łonem.

Do nich w pierwszym rzędzie należą wszystkie głazy,
Mocne jak diament, hartowne i niewrażliwe na razy,
Do nich należy krzemień, do nich żelazo łączę
I niespożyte spiże, we wrotach zgrzytające.
Te zaś, co jako ciekłe muszą mieć układ inny,
Z krągłych są, gładkich ciałek — do nich zaliczam płyny.
Oto mak możesz łykać tak prawie, jak haust wody,
Bo ziarnka jego sypkie nie stawią ci przeszkody
I gdy wstrząśniesz je, lecą do dołu bez oporu.
Wszystko znów, co się prędko rozprasza jedną porą,
Jak dym, mgła i płomienie, na pewno nie posiada
Ciałek splątanych, raczej się z gładkich i krągłych składa.
Aby móc jednocześnie nie sczepiać się, a razem
Ciało snadnie przenikać i dać się poznać głazom.
Łatwo zrozumieć teraz i sens wydobyć ścisły:
Ze co bez wzburzeń ciała podpada nam pod zmysły,
Z niesplątanych jest ciałek, choć ostro zakończonych.




 Nie dziw się, że znasz ciała płynne, a razem słone
Albo gorzkie, jak woda czerpana w morzu z brzega
Płynność jej na gładkości atomów jej polega,
Przykra zaś gorycz dlatego, że obok są ciałka takie,
Które, choć nie zazębione, bolesnym rażą smakiem,
Jako że są chropowate i w kształcie kuleczek, by raźnie
Mogły się toczyć, a przy tym boleśnie zmysły drażnić.
Żebyś zaś bardziej wierzył, że w gładkich mieszaninie
Są i chropawe zarodki w gorzkim Neptuna płynie,
Poznaj sposób natury, którym sama oddziela
Słodką wodę od gorzkiej. Oto kiedy ją przelać
Przez gruby pokład ziemi, słodka do jezior spływa,
Bo w ziemi pozostaje cierpkość, mniej przenikliwa,
Której chropawe ciałko przez glebę przejść nie może.

 Skoro to już dowiodłem, dalej ci rzecz wyłożę:
Oto, choć ciałka mają kształtów przeróżnych mnogość,
Jednak jest w tem granica, za którą wyjść nie mogą.
Gdyby nie było granic, musiałyby niektóre
Ogromny wzrost osiągnąć, ponad ziaren naturę.
Wszystkie wszak równie są małe. Więc pomyśl, prawdę dobądź:
Nie lżą im nazbyt wiele różnić się między sobą.
Chcąc sobie w głowie obraz małych zarodków zrobić,
Wziąłbyś na każdy chyba trzy, cztery lub pięć drobin.
Jeśli te wszystkie pyłki przy sobie porozmieszczasz,
Z góry, z dołu i z boków, różnie stosując miejsca,
Poznasz wszystkie sposoby, jak się za każdą zmianą
Układu postać zmieni. Lecz wreszcie niespodzianość
Skończy się i chcąc dalej mnożyć postaci ciałek.
 Musisz dołożyć drobin do tych, co już badałeś.

 I dalej zmiana formy znów ci zażąda nowych
Drobin, i ciągle dalej. A wniosek stąd gotowy:
Większa różność wymaga większej ilości ciałek.
Przeto nie wolno myśleć, aby zarodki małe
Miały zbyt wiele kształtów, bo dając je nasionom
Rzeczy, zarazem dajesz i wielkość nieskończoną,
Na co, jak sam rozumiesz, już nam nie wolno przystać.

 Oto już melibejska tkanina powłóczysta.
Oto tessalski szkarłat, złociste pióra pawie.
Śmiejące się przepychem — musiałyby cię zawieść,
Bo nowych barw bogactwo wzrokiem byś głodnym łapał.
Wzgardziłbyś wonie miny i słodki miodu zapach,
I głuchy na dźwięk lutni i na łabędzie pienia
Stugłosych chórów Feba, zapadłbyś w głąb milczenia
Czekając, aż się zjawi wspanialsza rzecz i nowa.
Równie też cechy niemiłe bez końca mógłbyś stopniować,
W brzydocie i niesmaku dochodząc do przesady.
Rosłyby w rzeczach wszystkich wstręt wzbudzające wady,
Coraz przykrzejsze dla oczu, dla smaku, węchu, słuchu.
A nie jest tak (co lepiej!), bo w ciągłym ciałek ruchu
Mamy jednak granicę zarówno w złem, jak w dobrem,
Która odmiany kształtów zamyka w krąg, jak obręcz.

 Oto od skwarów lata aż po zimowe chłody
Ciągnie się długim pasem doroczny czas pogody —
I mrozy, i upały, i wiosny ciepło średnie
Ma miejsce swe i porę przed drugim, za poprzednim,
I w tych, jak wielu innych, bardziej złożonych rzeczach,
Granicę masz, jak cięciem obosiecznego miecza:
Od tej strony upały, od tamtej — mrozy surowe.

 Skoro to już dowiodłem, dalej podążę słowem.
Pojmiesz stąd, że zarodków podobnych sobie wzajem
Jest nieskończona mnogość — choć się to dziwne zdaje.
Właśnie ponieważ różność postaci i układów
Ma krańce, to w ilości nie znajdziesz końca śladu;
Inaczej i materia byłaby do zliczenia,
Co się nie daje przyjąć przez brak uzasadnienia.
Dziś wszakże w długich wierszach mój wykład ci dowodził.
 Że niezliczoność ciałek konieczna jest w przyrodzie
Równie jak nieustanność ich zderzeń na wsze strony.
Bo choć niektórych stworzeń mniej widzisz urodzonych,
Chociaż natury płodność mniejsza w nich ci się wyda,
To przecież w innych krajach, których ci stąd nie widać,
Równa się ich nadmiarem potrzebna w świecie ilość.
Niech cię tu czworonogie rzadkości nie omylą,
Bo chociaż długotrąbych niewieleś widział słoni,
To wstępu w ziemię Indu wał kłów słoniowych broni
I takie ich tam mnóstwo, że nikt ich nie policzy,
Gdy tu je czasem tylko ujrzysz na polu ćwiczeń.

 Ale niech i tak będzie, że jakiś jeden okaz
Sam jest na całej ziemi, jak długa i szeroka,
I że mu brak podobnych. To—jeśli nie założyć
Bezmierności materii, która go mogła stworzyć —
Nie będzie mógł się zrodzić, ani przy braku paszy
Żywić się, róść i mnożyć zgodnie z porządkiem naszym.
Jeżeli znów się zgodzić, że gdzieś wśród próżni płyną
Ciałka w liczbie skończonej, co stworzą rzecz jedyną.
To skąd, i w jaki sposób, i jaką siłą pchane
Zetkną się w morzu materii, w mrowiu nierozpoznanem ?
Nie będą miały — myślę — możności zejść się z sobą.


 __________________________________


Koniec Części II
Cdn...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

Świat jest pełen symboli: K (Część II)