"O naturze wszechrzeczy" (De rerum natura) ~ Titus Lucretius (Lukrecjusz) Carus. Część VI



KSIĘGA SZÓSTA
 (Część I - TUTAJ*)
(Część II - TUTAJ*)
(Część III - TUTAJ*)
(Część IV - TUTAJ*)
(Część V - TUTAJ*)


 Stopą niczyją nie tknięte zdeptuję szlaki Pieryd.
Miło do czystych krynic przystąpić pierwszy z ludzi
I nieskalaną wodą żar własnej piersi studzić.
Milej Muz kochankowi iść wzwyż po takie wieńce,
Które ozdobią skronie mnie i nikomu więcej.
Uczę o wielkich rzeczach i stromą idę drogą,
Rwąc religijne więzy i kłam zadając bogom.
A choć w ciemności wkraczam, rwąc po systemie system,
Patrz słów mych: jakie dźwięczne! Patrz pieśni: jak przejrzyste!
Bo zdaje mi się słuszne tak czynić, jak lekarze;
Dając lekarstwo dzieciom w piołunu pełnej czarze,
Najpierw dokoła puchar omażą złotym miodem,
Aby kapryśne wargi przynęcić przez osłodę,
Razem zaś, oszukawszy w języku małą dziatwę,
Dają jej połknąć leki, złe w smaku i niełatwe,
I tak podstępem, z tkliwej płynącym o nie pieczy,
Podadzą dziecku piołun, co dzielnie je wyleczy.
Tak też ja, gdy gorzka wydaje się nasza nauka
Tym, którzy nie przywykli jej śladem prawdy szukać,
Tłum zaś cofa się przed nią — chcę tobie słodkodźwięczną
Pieśnią wyłożyć prawdę, na wierzchu kładąc piękno.
Może też myśli trudność Muz miodem z brzegu krasząc,
Ducha delikatnego znęcę poezją naszą,
Aż się przed tobą, wsłuchanym, cała natura otworzy —
Poznasz ją i uczujesz, jak wielka z tej wiedzy korzyść.

Skórom już wytłumaczył naturę rodnych ziaren
Oraz jak rozmaicie zmieniają kształtów miarę,
Własnym pędzone ruchem od niepamiętnych czasów
Krążą, rodząc ze siebie wszystkich przedmiotów zasób,
Skórom także wyłożył, jaka jest ducha budowa,
Jaka natura, jak może on razem z ciałem bytować,
I jak — gdy zerwie się spójnia — w pierwotny swój wraca obieg,
Trzeba, bym prawdę bardzo tu ważną wyjawił tobie:
Rzeczy swoje obrazy, odbicia swoje mają,
Co jak błonki oddarte z ich ciała powierzchni latając
Tu i tam po powietrzu, drażnią świadomość naszą,
Poprzez sen i na jawie umysł człowieka strasząc,
Że najdziwniejsze kształty widzimy, że nas budzi
Nieraz w nocy zwidzenie dawno umarłych ludzi,
Aż przerażeni z krzykiem do jawy powracamy.
Nie myśl, że wyjść kto zdoła za Acherontu bramy,
Aby cieniem wśród żywych latać, i nie myśl sobie,
Że pozostanie coś z nas, gdy ciało legnie w grobie —
Bo kiedy ciało ginie, to przeznaczeniem duszy
Jest ziarna swe wraz z ciałem rozsypać i rozprószyć.

Mówię więc, że z powierzchni ciała wysyłać mogą
Cienkich odbić, podobizn, nie lada jaką mnogość.
Te jak łupinki czy błonki (powtarzam porównanie)
Wiernie oddają kształtem rzecz każdą w każdym stanie,
Z której wychodzą na zewnątrz — co łatwo poznać zdołasz,
Choćbyś był nie, jak jesteś, mądry, lecz tępy zgoła.
Najpierw, ponieważ rzeczy dostępne dla oka naszego
Mogą coś wydać z siebie: albo coś bardzo zwiewnego,
Jak drewno — dym, ogień — ciepło, albo, jak żywe twory
Coś trwalszego. Tak polne koniki wśród letniej pory
Strój zrzucają, a cielak, kiedy się rodzi nowy,
Zwłóczy błonę, pod którą mieszkał w żywocie krowy.
Dalej i śliskie węże, by postać swą oczyścić.


Skórę zwłóczą, i często, brodząc wśród krzaków i liści,
Znajdziesz ją, jak zużytą szmatę. A skoro takie
Masz dowody, to wszystko idzie tym samym szlakiem
I wysyłają wszystkie przedmioty swe odbicia —
Równie ludzie, stworzenia, jak to, co nie ma życia.
Czemuż ma być inaczej w różnych odmianach rzeczy,
A nie tak? Nikt rozsądny nie będzie tutaj przeczyć.
Zwłaszcza że błonki ciałek lżejsze są, bardziej lotne,
Łatwiej, kształt wiernie dzierżąc, oderwą się stokrotnie,
Prędzej przy tym, bo będąc na wierzchu rzeczy, rzadziej
Lecąc, nie łatwo w pustce znajdą coś ku zawadzie.

Zresztą nie tylko z głębi, jak wyżej już wspomniałem,
Rzeczy wydają z siebie wiele drobniutkich ciałek,
Ale i od powierzchni, gdy barwę wysyłają.
Tak zasłony w teatrze na masztach powiewając
Mienią się raz czerwono, to żółto, to błękitnie —
Chwieje się blask po fałdach i na kształt kwiatu kwitnie.
Wtedy wszystko pod niemi, scena, widownia cała,
Taką czy inną barwą mocniej lub słabiej pała.
Im wyżej mur teatru i szczelniej się rozpiętrza,
Tem żywsze są kolory, barwniejsza jest ich tęcza,
Kiedy blask dnia odjąwszy, iskrzy się wśród igrzyska
Potop barw i odcieni, uśmiecha się, rozbłyska.
Odblask ślą płótna barwne z powierzchni — więc i siła
Innych ciał musi z siebie podobizn moc wysyłać,
Wkoło je odrzucając. I wkoło krążą z rzeczy
Nikłe, lecz pewne ślady. Nie da się to zaprzeczyć,
Choć ich z osobna nie znać i chociaż zmysły tępsze
Nie chcą wierzyć, by z rzeczy drobin promienny pęk szedł.

Każda woń, dym, gorąco i tym podobne własności,
Z rzeczy wychodząc, nie dążą tak łatwo i najprościej.
Bo powstawszy we wnętrzu przedmiotów, krętą drogą
Dążąc, jedynie z trudem, w rozsypce, wyjść na wierzch mogą,
Ani się skupią znowu, ujść nie mając otwartych.
Za to gdy z ciężkiej zasłony zrywa się błona barwy,
Nic jej nie grozi rozdarciem, bo tuż na wierzchu leżąc
Zdoła odlecieć prosto i unieść w przestrzeń świeżość.
Znowu odbicia wszelkie w zwierciadle i wód toni
Jeśli są tak podobne, to cóż powiedzieć o nich?
Otóż powstają z błonek wysłanych z wierzchu rzeczy.
Takie podobizny, obrazy — któż zaprzeczy —
Z osobna niewidoczne, to jednak, wzięte razem,
Odbite od zwierciadła wielekroć, są obrazem
Wiernym swego przedmiotu. I nie ma innego zgoła
Sposobu, aby w zwierciadle obraz ułożyć się zdołał,
Obraz do rzeczy podobny i kształtem, i wyglądem —
Muszą być takie błonki i taki ich ruchów porządek.

Poznaj teraz, jak cienka podobizn jest istota.
Najpierw, skoro zarodki tak mogą wzrok kłopotać,
Mniejsze będąc od rzeczy najmniejszych, które oczom
Ujrzeć się już nie dają — to prawdę tę jednocząc
Z prawdą drugą o błonkach, i owym przyznasz małość.
Lecz wróćmy jeszcze do ziaren, z których się rzeczy składają.
Są wszak takie żyjątka maleńkie, że nie można
Trzeciej ich części okiem uchwycić i rozpoznać.
Także małe wnętrzności mieć muszą! Jak drobniuśki
Okruch serca! A oczy, a członki, a ich nóżki!
Cóż dopiero zarodki! A jak maleńkie musi
Być wobec ziaren ciała każde ziarenko duszy!
Widzisz już, jak misterne to wszystko? Weźmij dalej
Pod uwagę te ciała, co woń wydają stale
Ostrą, jak panaceum, lek niezawodny, lub piołun
Przykry. lub abrotonu albo centurii zioło,
Których malutką szczyptę ująwszy we dwa palce

Teraz pojmiesz, jak mnogość owych malutkich podobizn.
Niedostrzegalnych dla zmysłów, błądzi na różne sposoby.


Abyś nie myślał znowu, że takie tylko wkoło
Błądzą odbicia, które z rzeczy wynikły, dołącz
Do nich i te, co same powstają, samorodnie
Tworzą się w sferach powietrza i krążą tam swobodnie.
Różne jest ich powstanie i różny bieg wśród wyżyn
Nieba, skoro kształt zmienny i polot mają chyży,
Coraz inne postaci udając naszym oczom.
Tak i chmury na niebie, kiedy się nagle stłoczą,
Mącą pogodny błękit i niosą wietrzyk w darze,
Przybrać umieją ciemne groźnych Gigantów twarze,
Cień rzucając wokół, a już za chwilę ujrzysz
Zbocza i szczyty górskie przed nadciągnięciem burzy
Takie, jakby je stado potworów, maszkar, smoków
Na dół z jasnego nieba spychało w głębię mroku.
Teraz o tym, jak łatwo rodzą się i jak chyżo
Płyną, od rzeczy swoich porwawszy się ku wyżom.

Zawsze bowiem na rzeczy powierzchni coś zostanie,
Co odrzucą; «coś» owo, jeśli na drodze mu stanie
Ciało porowate, takie, jak bywa tkanina,
Łatwo przejdzie dalej; lecz jeśli je zatrzyma
Kamień lub twarde drewno, to całe się rozpadnie,
A przeto podobizny już nie utworzy żadnej.
Nic się takiego nie zdarzy, gdy cząstki ulatujące
Natkną się na ciało mocno zwarte i lśniące,
Takie jak zwierciadło. Wtedy się ani przecisną,
Jak przez tkaninę, ani rozbiją się i rozprysną.
Gładkość je zbawi. Dlatego, gdy rzecz przed lustrem postawisz,
Zaraz, o każdej porze, jej obraz się pojawi.
Widzisz więc: z ciał powierzchni spływają nieznużenie
Tkanki i kształty rzeczy, drobniutkie i lekkie jak tchnienie.
A jeśli w jednej chwili tyle się odbić wyłania,
Słusznie powiemy, że krótki jest czas ich powstawania.
Równie jak tarcza słońca przez jedno oka mgnienie
Musi wysłać tysięczne tysiącem dróg promienie,
By wszystko światłem napełnić, tak z wszelkich ciał dokoła
Prawo to samo obrazki z powierzchni na świat woła,
By w jednej chwili mnogie biegły w kierunkach mnogich.
Dokąd zwrócisz zwierciadło, już w nie, jak w baśni progi.
Wbiega tłum owych drobin i odbić moc się tłoczy.
Lub patrzaj: jeśli przed chwilą pieścił rozśmiane oczy
Błękit nieba, już oto kłębią się czarne chmury,
Jakby wszystka ciemność wyszła z piekieł ponurych,
Aż z nieba sklepień wysokich, od zimnej grozy srogich,
Wyjrzą na drżącą ziemię czarne paszczęki trwogi.
Widząc tę nagłość w niebieskich ogromnych odmętach — pomyśl,
Także są od nich mniejsze obrazki. Czy jest uczony,
Co by ich małość obliczył, formułę umiał znaleźć?

Teraz, jak szybko obrazki lecą w przestrzenne dale.
Jaką ruchliwość mają, gdy przez powietrzne odmęty
Tak pędzą, że godziny zmieniają na momenty,
Jak w swoje miejsce każdy, rozbieżnie idąc, sięgnie —
Nie długo ci opiszę, za to, jak zdołam, pięknie.
Milej-bo śpiewa łabędź, choć krótko, niźli żuraw,
Co wieczorami długo, wrzaskliwie jęczy w chmurach.

Najpierw więc rzeczy lekkie, złożone z drobnych ciałek,
Żywsze są, prędzej biegną — tak prędko, jak są małe.
Światło słońca i ciepło słoneczne — te najżwawiej
Wprzód mkną, jako złożone z ciałek skrzydlatych prawie,
Tak małych, że pędzone jak gdyby chłostą, w tłoku
Materii naprzód gonią, czuciu podatne i oku.
Światło za światłem goni w biegu nieustępliwym,
Błysk za błyskiem, jak strzały z jednej wysłane cięciwy.
Muszą odbicia rzeczy z równej przyczyny równie
W jednej sekundzie zdolność przebycia wielkich dróg mieć:
Najpierw, że lada jakie, niewielkie z tyłu pchnięcie
Pędzi je, jak na skrzydłach lecące niepojęcie,
A od najlżejszych rzeczy lżejsze; z przyczyny wtórej
(Że osnowa ich rzadką i lotną ma naturę)
Wszystko przeniknąć mogą i przez powietrza przestwór
Mknące swej polotności niezbite dają świadectwo.

Jeśli dalej te ciałka, co z głębi, nie z powierzchni
Rzeczy biegną, jak ciepło, jak jasny blask słoneczny,
Mogą w króciutkim czasie tak wielką drogę przebiec,
Że się w mig rozsypują po ziemi i po niebie,
Jeśli morza przechodzą, lądy skrapiają rosą,
To jakże bardziej chyżo inne się w przestrzeń niosą,
Które w odlotu chwili stoją na samem czele,
Żadnej nie cierpiąc zwłoki? Czyż nie widzisz, że śmielej
Będą mknęły i szybciej, niż w niebie słońca promienie,
I w czasie jednakowym więcej przebędą przestrzeni.
To najpierwszym szybkości i pewnym jest dowodem
Dla wizerunków owych, że kiedy gładką wodę
Znajdzie pod sobą niebo błyszczące, to od razu
Widzisz w niej, jak w zwierciadle, niebieskich tłok obrazów:
W dzień chmur srebrzyste grzywy, a nocą gwiazd źrenice.
A przecież jak odległe niebios i wód granice!
Jak szybko podobizny muszą tę przestrzeń pokonać!

Tedy raz jeszcze przyznaj, jaka chyżość szalona
Ciałka przeróżne lotne rażą nam wzrok i oczy,
Z innych znów rzeczy wonie uchodzą w dzień i w nocy,
Tak jak chłód z rzek, ze słońca upał, a z morza głębi
Pokwas, co w mur nadbrzeżny niszczące wtapia zęby.
Nieustannie też różne głosy powietrzem płyną.
Często słoność wilgotna skrapia ci wargi śliną,
Gdy blisko morza chodzisz. Często na widok troszki
Piołunu aż się wzdrygniesz nad jego smakiem gorzkim.
Tak to płyną upływy ze wszystkich rzeczy, dokoła
Dążąc na wszystkie strony, żadnej przerwy zgoła
Nie znając, ni wytchnienia — bo przecież nieustannie
Coś czujemy, to wzrokiem, to znowu przez dotykanie,
Ciągle słyszymy głosy i dźwięki, chwytamy wonie.



Dalej, jeżeli w ciemni coś w dłonie ujmiesz, potem
Poznasz za dnia to samo, ten sam kształt widzisz wzrokiem.
Stąd najwyraźniej jasne, że wzrokiem i dotykiem
Jedno prawo zarządza za zgodnym ich wynikiem.
Przykład — rzecz kwadratową weźmy. Jeżeli w ciemni
Czujesz dotykiem kwadrat, przy świetle cóż znajdziemy?
Co wzrok pobudzić może, jeśli nie podobizna?
W niej spoczywa przyczyna widzenia — musisz przyznać.
Bez niej nic nie ujrzymy. Ze wszystkich ciał dokoła
Obfitość ich wypływa i masz ich bezmiar zgoła.
Lecz że tylko źrenicom przydany zmysł widzenia,
Wszędzie, gdzie je obrócisz, napotkasz uderzenia
Podobizn, prących w oczy postacią i kolorem.
Ona to, podobizna, sprawia, że w każdą porę
Wszystkie poznajesz rzeczy, oceniasz ich odległość.
Od nich do ciebie gnane powietrze wszystko zbiegło,
Jakie się mieści między oczami a przedmiotem;
Całe ono przez źrenic otwory biegnąc lotem
Jakby je przecierało, i przez to poznać zdołasz,
Czy daleko, czy blisko przedmioty masz dokoła.
Przy tym, jeśli powietrza przebiega większa ilość,
Im długotrwalszy przewiew przechodzi z każdą chwilą,
Bardziej, mocniej źrenice ścierając — tym powieki
Słabiej uchwycą obraz, wyda się on daleki.
Dzieje się to tak prędko, że razem dal przedmiotu
Poznasz i jednocześnie kształt jego masz już gotów.

Nie dziw się przytem wcale, że widzialności rzeczy
Niewidzialność podobizn, co biją w oczy — przeczy.
Bo i wtedy, gdy czujesz, jak wiatr powolnym wiewem
Ciało mrozem przenika do kości i do trzewi,
Nie odczuwasz oddzielnie każdej cząsteczki chłodu,
Ale od razu wszystkie. A dalszych chcesz dowodów?
Uważ: na ciało twoje gdy owe ciosy lecą,
Zdaje się, że ból niosąc kończynom albo plecom
Są jakaś jedną rzeczą, rzuconą z zewnątrz na nas.
Także kiedy o skalę opierasz swe kolana,
Z wierzchu jej dotkniesz tylko, jej barwę chwyta dotyk,
Jednak od razu czujesz własności jej istoty,
Jako całej, i twardość jej głębi niewzruszonej.

Teraz poznaj, dlaczego z drugiej zwierciadła strony,
W głębi niejako, widzisz swą postać. Zapamiętaj,
Że ona tak zupełnie w przestrzeni odsunięta,
Jak te rzeczy przed drzwiami, które, gdy drzwi otworzę,
Zdadzą się na tle głębi stojące już na dworze.
Powietrze gra tu rolę podwójną dla widzenia:
Najpierw je bowiem widzisz aż do drzwi i przysienia,
Potem drzwi skrzydła oba, lewe i prawe, potem
Światło z zewnątrz źrenice przeciera nowym lotem,
Przez co w drugiem powietrzu widzisz za drzwiami przedmiot.
Tak rzecz i jej odbicie, kiedy wyskoczy przed nią
Ze zwierciadła, do oczu powietrze nam przybiega,
Co między nią a nami — i oto wpierw postrzegasz
Całe powietrze, później zwierciadło. Ale teraz,
Skoro już widzisz zwierciadło, do niego z kolei dociera
Od nas idąca podobizna, co w lustrze odbita,
Pędząc przed sobą nową falę powietrza, zawita
Do naszych oczu. I naprzód widzimy tę falę, a po niej
Nasze odbicie dopiero z lustra się ku nam wyłoni.
To jest przyczyna, że obraz w zwierciadle jest dla nas dalej
Niźli samo zwierciadło. I nie ma co dziwić się wcale,
Bo owe podobizny, podwójnie oddalone,
Mają dwuwiew powietrza na racji swej obronę.

Czemu teraz te części ciała, co z prawej strony —
Z lewej widać w zwierciadle? Znów z podobizny onej:
Bije ona o płaskość tafli i, uderzona,
Wraca nie cała, ale w tył zgięta i spłaszczona,
Jakby ktoś maskę z gipsu na mokro wprost położył
Na słup — przód będzie płaski, a odwrót jej utworzy
To, czego z przodu nie widzisz, i kształt ten sam zachowa
Tył, który przód miał pierwej. Taż i o oczach mowa:
Które z nich było prawe, na lewe się zamienia,
Lewe na prawe znowu, wiernie aż do złudzenia.




W zwierciadło za zwierciadłem przechodzi też odbicie,
Tak że pięć i sześć nawet udaje się uchwycić —
Przez to znów, że ukryte w najdalszym lustra tyle
Można wydobyć stamtąd mimo przerw i odchyleń,
Poprzez szereg zwierciadeł odbicia te tak wywieść,
Że jak na samym wierzchu oglądasz je prawdziwie.
Jedno zwierciadło drugiemu podobizny przesyła,
Teraz jest z prawej strony ta, która z lewej była,
Potem znów się odbije, by dawne miejsce zająć.
Są też lustra, co zawsze właściwy obraz dają —
Takie są owe zwierciadła wygięte jak boki u ludzi.
W nich strona prawa jest prawą i odwróceniem nie łudzi
Obraz — albo dlatego, że zanim do nas doleci,
Już w zwierciadle się odbił podwójnie, w jednej części
Naprzód, a potem w drugiej, albo — że nauczony
Krągłym kształtem lustra przekręcił się w drugą stronę.
To, że zwierciadło wiernie każdy nasz ruch powtarza,
Z nami podnosi rękę czy nogę — to się przydarza
Stąd, że z tej części lustra, od której się odsuniesz,
Żadna już podobizna do ciebie nie przyfrunie.
Natura bowiem każe odbiciom przez przestrzenie
Przechodzić i powracać pod jednym odchyleniem.

Czemu lśniących błysków ludzka źrenica unika,
Czemu ją razi słońce, gdy powiek nie zamykać?
Wielką ma bowiem siłę i odbić pęd z wysoka
Ciężko przez rzadki eter uderza wprost do oka,
Raniąc mu układ czuły. A zresztą ostre błyski
Nader są niebezpieczne dla źrenic nazbyt bliskich,
Wiele-bo ziaren ognia, zawartych w blasku, sprawia,
Że nieznośnego bólu źrenica się nabawia.
Także kto na żółtaczkę chory i z ciała jego
Liczne żółtości ziarna przeciw odbiciom biega,
Ten wszystko żółte widzi, bo nawet wzrok zatruty
Ma, dzięki w oczach chorych zmieszanym ciałkom żółtym,
Które wszystko dokoła kolorem swoim znaczą.
Prosto z ciemności znowu na rzeczy w świetle patrząc
Widzimy je dokładnie, bo po powietrznej ciemni,
Która utkwiła w oczach, przychodzi blask przyjemny
Razem z powietrzem nowym, które w swych wiewach raźnych
Rozprasza mrok poprzedni i daje pęd wyraźny
Czystym podmuchom, jako że od ciemności pierwszej
Ciałka ma bardziej drobne i ruch ich jest zwinniejszy.
I kiedy te, gdzie przedtem czarny się eter tłoczył,
Drogi otworzy oczom, kiedy napełni oczy,
Zaraz odbicia rzeczy, na świetle urodzone,
Każą nam się oglądać, zdążając w naszą stronę.

I przeciwnie — ze światła źle jest w ciemność spozierać,
Bowiem po lekkim powietrzu jasności zaraz naciera
Gęste powietrze mroku, we wszystkich otworach się tłoczy,
Wszystkie zamyka kanały wiodące do naszych oczu
I już ich podobizny nie wzruszą, nie uderzą.

Kiedy na miasto patrzysz z daleka, graniaste wieże
Często wydają się krągłe — dlatego że oddalę
Kąty tępsze ci przyślą, albo nie przyślą wcale;
Długą bo mają drogę, zanim do oczu dotrą
Podobizny, i gdy o powietrze wielekroć się otrą,
Kant, który coraz to nową przeszkodę napotyka,
Z wolna ostrość zatraca, aż wreszcie całkiem znika.
Skoro tak kąt ci każdy nie da się ująć w oczy,
Wieża się wyda, jakby kto gładko ją utoczył —
Chociaż nie tak, jak owe bliskie i rzeczywiście
Krągłe, lecz do nich tylko podobne jakoś mgliście.

Zdaje się także nieraz, że w słońcu cień za nami
Idzie, powtarza ruchy i skrada się śladami.
Czyliż można powietrze bez światła za rzecz żywą
Przyjąć, co chodzić może, ruchów jej dać prawdziwość?
Wszakże takie powietrze, co światła pozbawione,
Zwiemy cieniami. Jasne, że mogą powstać one,
Kiedy na pewnych miejscach kolejno traci ziemia
Blask, gdy go przesłaniamy — i zyska znów na przemian,
Kiedy przejdziemy dalej i gdy na miejscu owym
Światło masz, gdzieś miał cienie, a cienie masz gotowe,
Gdzie światło było — przez co wydaje się, że cień nasz
Z nami się wraz porusza. Bo świateł moc promienna
Tu gaśnie tam się znowu zapala — niby wełna
W ogniu gremplowana. Dlatego raz jest pełna
Światła, to znowu mrokiem osnuta nasza ziemia.




Przyznać trzeba, że przy tym zmysł wzroku błędu nie ma.
Wie on tylko, gdzie światło, gdzie cień — a skąd się biorą,
Czy są ciągle te same, czy inne inną porą,
Czy tu, czy tam przechodzą, jak się wspomniało wyżej,
O tem swój sąd jedynie rozum potrafi wyrzec.
 Oczy ci mówią o rzeczach, nie mówią o rzeczy przyczynie.
Tę tylko umysł podsuwa. Więc strzeż się oczy swe winić.
Gdy zbłądził umysł wskutek pochopnych mniemań swoich.
Okrętem jadąc szybkim sądzisz, że w miejscu stoisz,
Że cię wyprzedza statek, co stoi na kotwicy.
Że uciekają przed tobą w nadbrzeżnej okolicy
Wzgórza i pola, kiedy na skrzydłach żagli wprzód gnasz
Spójrz na gwiazdy na niebie: myśl ci przychodzi złudna,
Że oto wbite w przestwór, bez ruchu — a wiesz przecie,
Jak ze wschodu na zachód wędrują po nadświecie.
 Całe sklepienie w górze jasnością karmiąc swoją.
Tak słońce, tak i księżyc. Zda się. że w miejscu stoją.
A przecież, rzecz to pewna, są w ruchu nieustannym.
Tak też gdy z.dala oglądasz sterczące w morzu wulkany,
Między którymi by flota ogromna mogła przepłynąć,
Sądzisz, że wszystkie jedną złączoną wyspę czynią.

 Dzieci lubią się kręcić w kółko, a gdy przestaną,
Kołuje ponad niemi sufit nad każdą ścianą
I dziwne im się zdaje, że to, co drży w posadach
I goni się nawzajem, na głowy im nie spada.
A gdy czerwoną tarczą migotliwego słońca
O wschodzie lśni natura, w górę je dźwigająca.
 Kiedy je na wierzchołkach gór oddalonych złoży,
Rzekłbyś, że tę odległość nie trudno byś pomnożył
Na dwa tysiące lotów strzał z łuku, a najwięcej
Pięćset rzutów oszczepem — i słońce masz już w ręce.
Wiesz jednak, że z gór tych aż do słonecznej tarczy
Oszczepów ni strzał ścigłych na przelot nie wystarczy,
A od nas do tych szczytów tyle ziem, tyle krajów,
Gdzie moc ludzi i zwierząt, nie znanych nam w rodzaju!
Znów głęboka na palec kałuża podeszczowa.
Która się w lada jakich dróg nierównościach chowa.
Da ci spojrzeć pod ziemię z takim rozpędem wzroku,
Że widzisz w niej głąb nieba i białe kłęby obłoków,
Wszystkie ciała niebieskie, dziwnym cudem natury
Na dół odbite w wodzie, choć zawsze masz je z góry.
A kiedy koń twój rączy na środku rzeki stanie
I spojrzysz sam na fali gwałtowne przemijanie,
Zda się, że prąd unosi w tył całe ciało konia,
Pchając je przeciw rzece, choć stoisz z cuglą w dłoniach.

Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, wszystko w fałszywych biegach
Ruchom złudnym i wstecznym wydaje się podlegać.
Wreszcie portyk, gdzie spojrzeć, ma równą linię wszędzie,
Prosto stoi, oparty na równych kolumn rzędzie;
Kiedy nań jednak spojrzeć z jednego końca, widać
Jak się zwęża przy końcu, aż się źrenicom wyda,
Ze strona prawa z lewą. że dach się z ziemią łączy
I w jednym mi ocznym klinie wszystko się miesza i kończy.
Żeglarzom w morskiej drodze zdaje się, że wschodzące
Z fal na te same fale składa swe blaski słońce,
Prócz bowiem wód i nieba nie znają, dali znamion.
Lecz nie sądź lekkomyślnie, że zmysły stale kłamią.

Toć ludziom obcym morzu wyda się, z portu patrząc,
Że strzępy wraków dają odpór falom i wiatrom.
Toż i proste jest wiosło do miejsca zanurzenia,
Prosta górna część steru — a jednak jak się zmienia,
Kiedy je w nurt pogrążyć; patrz, oto już pod wodę
Wszedłszy, są jak złamane, jakby się w górę przodem
Gięły i unosiły aż pod powierzchnię płynną.

Gdy wiatr rozprasza chmury na niebie nocą siną,
Zda się, że gwiazdy lśniące biegną naprzeciw chmurom
Deszczonośnym, wzbiwszy się płyną nad niemi górą.
Inaczej niż naprawdę. A znowu, gdy niechcący
Oko z dołu naciśniesz, to jakiś zmysł czujący
Każe ci wszystko widzieć nie pojedynczo, jak to
Zawsze jest, lecz podwójną przydaje szatę faktom.
Podwójnym tobie światłem zakwita świecy płomień,
Dwa razy więcej sprzętów oglądasz w swoim domu,
Ludzi o dwu obliczach i o podwójnych ciałach.

Kiedy cię znowu senność słodko ukołysała.
Kiedy cały spokojnie leżysz i ciszę chłoniesz,
Zdaje ci się, że czuwasz, że nogi, głowę, dłonie
W ruch wprawiasz, i w ciemności snów nocnych oczy twoje
Widzą słońce i niebo lub gwiazd świetliste roje;
W miejscu tkwiąc, schodzisz drogi, przemierzasz lądy, wody.
Lotną stopą zdeptujesz pola, łąki, ogrody,
Głos słyszysz, choć nie słyszysz, i z własnych ust milczących
Zda ci się, że odpowiedź posyłasz wołającym.
Wiele podobnych dziwów i złudnych spotkasz przeżyć,
Które ci łatwo każą w świadectwo zmysłów nie wierzyć.
Próżno. Bo prawie zawsze wynika cała szkoda
Z winy domniemań umysłu, które do wrażeń dodasz,
Twierdząc żeś widział to, czegoś wcale nie widział w istocie.
Trudno bo, bardzo trudno niemylnej prawdy dociec,
Odróżnić jawność zmysłów od ducha dopowiedzeń.



Jeśli ktoś twierdzi znowu, że nic nie można wiedzieć,
Skąd to wie, skoro nie wie nic? I wprost szkoda gadać
Z takim co staje głową na swoich własnych śladach,
Prawdy nie chcąc poszukać. A zresztą, gdybyś nawet
Zgodził się na te słowa wielkiej grzeczności prawem,
Spytaj: Jeżeli dotąd prawdy nie zobaczył
Nigdzie, skąd wie, co «wiedzieć» i co «nie wiedzieć» znaczy,
Skąd zaczerpnął pojęcia owe: «prawdziwe», «fałszywe»,
Po czym odróżnia pewność od tego, co wątpliwe?
Powtórz, że prawda od zmysłów pochodzi i przez nie ją poznasz
I że świadectwu zmysłów nic przeciwstawić nie można.
To bowiem więcej budzi ufności, co własną mocą
Łamie fałsz, prostą drogą ku pewnej prawdzie krocząc.
Cóż więc może od zmysłów większą obudzać wiarę?
Czy rozum, na fałszu zmysłów ciągnący swoją miarę,
Zdoła kłam kłamstwu zadać, gdy się powoła na nie?
Wszak jeśli zmysły kłamią — kłamie rozumowanie.
Czyż uszy oczom zaprzeczą, uszom zaprzeczy dotyk,
Wyrok dotyku uchylą usta, nozdrza lub oczy?
Nie tak jest, myślę. Przecież zmysł każdy własną drogą
Prawdy szukając dla siebie, inaczej chwytać mogąc,
Własną ma zdolność doznań i swoją własną siłę:
Inaczej czujesz żar, zimno, i co w dotknięciu miłe,
A znowu wszystko, cokolwiek w rzeczach można zobaczyć,
Jak barwy, światła, innym zmysłem poznajesz, inaczej.
Inną ma czynność ust smak, osobno zapach chwytasz,
Osobno dźwięk. I jasne, że nie ma wprost po co pytać,
Czy jedne zmysły drugim zaprzeczą lub przyganią.
Jednaka wiara wszystkim należy się doznaniom,
Nie może jedno drugiego obalić ani poprawić.
Prawdą jest, co się zmysłom w danym momencie jawi.

Jeśli zaś umysł nie może słusznej przyczyny odnaleźć,
Czemu, co z bliska graniaste, okrągłe wyda się z dali —
Lepiej, gdy brak wyjaśnień, błędne przyczyny podać
Dla kształtów, niż dopuścić, by mądra zmysłów zgoda
Ze światem rzeczy wszelkich zginęła, by z rąk naszych
Pewne i dotykalne dowody w mrok wystraszyć,
Burząc podstawy bytu i wybawienie życia.
Nie dość-bo, że i rozum dozna przy tym rozbicia,
Kiedy zbraknie odwagi uwierzyć zmysłom, ale
Będziesz brnąć w przepaści, nie bacząc na nie wcale,
Rzeczy przeciwne zmysłom uznając, miast je mijać.
Próżne to słowa, którymi nieuctwo zmysły zbija;
Niechże ciebie nie złudzą, przygotowane tanio.
Tak, jak i przy budowie, jeśli zła miara stanie,
Jeśli skrzywione piony i na dobitek złego
Linie poziome także nie całkiem równo biega,
To całość ciężkich murów zła musi wypaść, krzywa:
Będą drżeć ściany z wiatrem, na przód i w tył się kiwać,
I do runięcia skłonne czasem i runą z nagła,
Gdyż złą miały podstawę, błędnie tworzoną na gwałt.
Tak zły i nieudolny będzie dowodzeń system,
Co wyrasta na zmysłów oszustwie oczywistym.

Teraz ci jeszcze — a rzecz to nietrudna — wytłumaczę,
Jak inne zmysły doznają — a każdy doznaje inaczej.
Najpierw: Wtedy słyszymy szmery i dźwięków śpiewność,
Gdy wpadnie i zmysł w uchu obudzi ciało z zewnątrz.
I dźwięk, i głos — musimy przyznać, że nie bez ciała
Są, skoro namacalnie na zmysł nasz mogą działać.
Często głos drapie gardło, a znów silniejsze krzyki
Wychodząc, chrypią ostro o ciasne ściany grdyki;
Gdy bowiem ziarna głosu przez wąską gardziel na wierzch
Prą, i jak w odrzwiach muszą tłoczyć się gwałtem prawie,
To się przez usta wewnątrz obetrą aż do bólu.
Niewątpliwie więc słowa, głosy i szept najczulej
Zwiewny — cielesne będą, gdy mogą ciało ranić.
Oto, kto pełnym gardłem przekrzyczał cały ranek
I dzień aż do wieczora, lub mówił wciąż bez przerwy
Głos podnosząc — niechybnie nie tylko stargał nerwy,
Ale dobrze wiadomo, że całe jego ciało
Z sił opadło, na wadze straciwszy też niemało.
Jest więc i głos cielesny już przez to, że ubytek
Słów i -okrzyków wielu — to strata ciała przy tym.
Ostry głos i chrapliwy rodzi się z ostrych ziaren,
Gładki — gładkich zarodków większą zużywa miarę.
Nie też same zarodki do uszu idą naszych,
Gdy ryk chrapliwej trąby ptaki dokoła straszy
A dzika okolica oddaje echem wrzask ten —
I kiedy z Helikonu smętnych łabędzi zastęp
Pieśnią ostatnią dźwięczy i żalem świat okrywa.


Kiedy z ludzkiego ciała głęboko się głos dobywa,
Z ust na zewnątrz idący prosto, to już go język,
Ruchliwy słowo-twórca, ujmuje w zgłosek więzy,
Częścią wargi na pomoc wezwawszy. Tedy oto
Jeśli z niezbyt daleka zgłoski się w słowa plotą
I krótką mają drogę do uszu, to dokładnie
I same zgłoski chwytasz, i słowa wiążesz ładnie,
Bo się i całość ziaren, i układ ich zachowa.
Kiedy odległość większa, łatwo się zetrą słowa,
W kręgach powietrznych biegać rozejdą się co nieco,
Kształt utracą i układ, nim uszu twych dolecą.
Bywa też, że z daleka gdy biegną słowa czyje,
Słyszysz je niewyraźnie, znaczenia nie odkryjesz,
Tak słabo głos przybiega, gdy go powietrze zgłuszy.
Za to jakże donośnie uderza w widzów uszy
Każde słowo herolda, co oznajmia igrzyska.
Na wiele głosów głos się rozbija zaraz z bliska,
Dążąc do różnych uszu, a w pojedynczych słowach
Razem się i znaczenie, i własny dźwięk zachowa.
Część zaś głosów, co bokiem przechodzą, uszy minie,
Rozprasza się w powietrzu i nadaremnie ginie,
Część zaś w swej drodze twarde napotkawszy przedmioty
Odbija się i złudnym echem przychodzi z powrotem.

Kiedyś to już rozpatrzył, zdasz sprawę sobie, innym,
Czemu to nagie skały na bezludziu pustynnem
Jeden po drugim okrzyk w porządku ci powtórzą,
Gdy od swych towarzyszy odbiegłszy w bok za dużo,
Wołasz ich pełnym głosem, by ci się odezwali.
Sam z sześć lub siedem razy powtórzone słyszałem
Echo, gdy raz krzyknąłem — tak parów do parowu,
Wzgórze innemu wzgórzu głos odsyłały znowu.
Stąd też dla starych ludzi tyle okazji mnogich
Do bajek to o nimfach, satyrach kozionogich,
To faunach. Ich to nieraz zabawy i okrzyki
Nocną ciszę podobno psują rozgwarem dzikim.
Pono i struny słychać, i słodkich skarg podźwięki,
Jakie flet wypłakuje spod zręcznej grajka ręki.
Nieraz nawet słyszeli co głuchsi wiejscy starce,
Jak Pan w ostępach leśnych wygrywa na fujarce
Z trzcin pustych, krzywym ustom każąc w nią dmuchać zdrowo
I trzęsąc uliścioną, na pół zwierzęcą głową.
Mówią o wielu innych dziwadłach i potworach,
Byś nie myślał, że w zwykłych mieszkają, pustych borach,
Przez bogów zapomnianych. Dlatego przy okazji
Bają, by i ambicji dogodzić, i fantazji,
Oraz że ludzkie plemię na bajki bardzo łase.

Nie dziw się, dodam jeszcze, że przez te miejsca czasem,
Przez które nic nie widzą najlepsze oczy czyjeś,
Jednak głos przejść potrafi i w ludzkie uszy bije.
Przez to często rozmowę słychać skroś drzwi zamknięte,
Że może głos przenikać przez różne dziurki kręte,
Przez które wizerunki nie przejdą, nie zdołają,
Bo tylko prostą drogę bez groźby zguby mają —
Szkła na przykład, przez które obraz przenika lekko,
Głos zaś na wszystkie strony rozpryśnie się daleko,
Jeden z drugiego, trzeci, i każdy się rozdziela
Na kształt ognistej iskry, co iskierkami strzela
Hojnie dokoła siebie. Tak oto w mig niespełna
Bliższa i dalsza przestrzeń głosami się napełnia,
Które i w tyłach wreszcie dokoła dźwięczą. Jednak
Dla odbić, wizerunków jest tylko droga jedna,
W którą zostały pchnięte: prosta. Dlatego nie zdołasz
Patrzeć przez mur, lecz słyszysz, gdy przez mur ktoś zawoła.
Przecież i głos zza muru przechodząc domów ściany,
Wpada w uszy już słabszy, po drodze pościerany,
Dźwiękowi podobniejszy, niż wyraźnemu słowu.

Smak, podniebienie i język gdy chcesz tłumaczyć znowu —
Łatwe jest tłumaczenie i mała przy niem zwłoka:
Smak odczuwamy w ustach, gdy wyciskamy pokarm
Żuciem, jak wodę z gąbki, gdy ją wilgotną w dłonie
Ująć i tak wyżymać, aż wilgoć spłynie po niej.
Potem, co wyciśnięte, po podniebienia błonkach
Kanalikami idzie i w pory języka wsiąka.
Jeśli więc gładkie ciałka pożywny sok posiadają,
Miło tykają język i słodko mogą wpadać
W mokre otwory, które ochoczo język podaje;
Kłują zaś język srodze, kiedy się z nim stykają,
Ciałka chropowate bardziej, niż zmysł ten lubi.
Zaraz za podniebieniem kończy się posmak luby,
Bo kiedy sok do gardła popłynie, już rozkoszy
Nie masz, gdyż wszystko w członkach od razu się rozproszy.
Mało jest ważne przeto, czym swe odżywiasz ciało,
Byle ci pokarm strawić i wchłonąć się udało,
Oraz byłeś żołądek w wilgoci trzymać zdołał.

Teraz, dlaczego pokarm dla innych inny zgoła

Wyjaśnię, i dlaczego jedni na ten sam pokarm
Rzekną: gorzki, a inni, że słodki jak patoka.
Takie masz różne smaki, że co jednemu służy.
Drugi, niby trucizny, nie zechce za nic użyć.
Są takie węże pono, co ludzką tknięte śliną,
Same się z bólu gryzą i jak otrute giną.
A ziele ciemierzycy zabójcze wprost dla ludzi,
W kozach oraz w przepiórkach zdrowie i tłustość budzi.
Jeśli chcesz wiedzieć, czemu, to w pamięci zachowaj,
Co poprzednio mówiłem: że różnych ciał budowa
Różne ma ziarna w sobie i różnie pomieszane.
Wszystkie znowu stworzenia, i znane, i nieznane,
Pokarmem się żywiące, posłuszne swym rodzajom.
I zewnątrz i na wewnątrz inną budowę mają,
I z różnych kształtem ziaren składają się ich ciała.
Skoro zaś ciałka różne — różna ich zwięzłość cała,
Drogi pomiędzy niemi i szczeliny odmienne
W członkach wszystkich, w ustach, i nawet w podniebieniu.
Tu masz otwory duże, tam mniejsze o połowę,
Gdzie indziej masz trójkątne, cudzie indziej kwadratowe.
Wiele jest znów okrągłych, są też i wielokątne,
Musi bowiem ich układ na kształt całości wzgląd mieć,
Na ruch jej; stąd otwory muszą być tej budowy,
Jakiej wymaga całość i ciałka jej osnowy.
Przez to, co jednym słodkie, drugim się gorzkie wyda;
Temu, komu słodkie, łatwiej przenika widać
W otwory podniebienia coś, odpowiednie kształtem,
Komuś to samo gorzkie, usta wykrzywia gwałtem:
Widać jest dla przewodów nierówne i chropawe.
Z tego już i o reszcie łatwo zdać sobie sprawę.
Kogo gorączka napadnie z nadmiaru żółci lub z innych
Przyczyn popadł w chorobę, zaraz organizm czynny
Zmącił się, całe ciało zmieniło układ ziaren
I już porządek ciałek zagubił dawną miarę.
Co przedtem smaczne było, teraz się wyda wstrętne,
To zaś, czego nie lubił, spożywa oto chętnie,
Choć smak wywoła przykry. Różne masz tedy zmiany,
Może być też smak ostry ze słodkim pomieszany —
Taki jest miód, i o tym już przedtem wykładałem.

Teraz chcę opowiedzieć, jak woń na nozdrza działa.
Najpierw nam przyjąć trzeba, że z rzeczy bardzo wielu
Prąd przeróżnych zapachów dokoła się wydziela,
Ciągle z nich wypływając. I tylko tak być może,
Że inny zapach innych przyciąga chrapy stworzeń
Przez inne kształty ziaren. Tak to za miodu wonią
Z dala przez strugi powietrza robotne pszczoły gonią,
Za wonią trupów sępy, a po zwierzyny śladach
Pies myśliwski nas wiedzie i czując łup, ujada;
A znowu zapach ludzi z daleka łowią w polu
Białe gęsi, przesławne strażniczki Kapitolu.
Każde zwierzę za sobie właściwą węszy paszą.
Trujące zaś pokarmy nozdrza mu przykro straszą:
Przez to się zachowuje mnogość zwierzęcych rodzin.

Zapach zaś, co do nozdrzy drażniącym wiewem wchodzi,
Jeden daleko sięga, a drugi znacznie bliżej —
Żaden jednak nie zdoła, jak głos, przenikać spiże,
Nie mówiąc już, że żaden nie sięga tak z daleka,
Jak blask, co z odległości podrażnia wzrok człowieka.
Woń bowiem długo błądzi i kiedy przyjdzie do nas
Późno, już jest w powietrzu błądzeniem rozproszona.
Trudno też ze swej rzeczy na wierzch się wydobywa,
Bo, że ze środka idzie, prawda to niewątpliwa.
Mocny zapach wydziela ciało, gdy je rozkruszyć,
W pół przełamać, lub ogniem spoidła mu naruszyć.
Dalej jest niewątpliwe, że ma od ziaren głosu
Ziarna większe, bo murów nie przejdzie w żaden sposób,
Którędy dźwięk czy słowo przenika doskonale.
Przez to nie jest tak łatwo źródło zapachu znaleźć
I skąd woń idzie, poznać. Bo uderzenie woni
Łatwo chłodnie i słabnie, gdy przez powietrze goni,
Zmysłu już na gorąco nie rażąc. I psy czasem
Mylą się i fałszywy chwytają wiatr pod lasem.



Bywa tak i z zapachem nie tylko i ze smakiem,
Lecz obrazy i barwy bywają niejednakie
Dla wszystkich — i co jednym przyjemną da przynętę
Oczom, dla innych znowu widzi się z wielkim wstrętem.
Oto widok koguta, co raźnym skrzydeł biciem
I pianiem blask jutrzenki wita o wczesnym świcie,
Lwy nieprzyjemnie drażni, aż pustyń dzierżyciele
Zmykają przed nim. Zda się, że są w koguta ciele
Takie jakieś zarodki, co kiedy lwom do źrenic
Wpadną, muszą je razie ciosami bolesnymi,
Że srogie zwierząt króle mimo potęgi swojej
Muszą zmykać — i oto lew się koguta boi.
Nasze znowu źrenice takiego lęku nie znają:
Może w nie owe kogucie obrazki nie wpadają,
Może zaś wchodzą do oczu taką przestronną drogą,
Że łatwo z ócz wychodzą i szkodzić im nie mogą.

Teraz te rzeczy poznaj, co umysł poruszają,
Dowiedz się, skąd przychodzą do ducha, jak powstają.
Powiem tedy naprzód, że bardzo jest wielka mnogość
Rzeczy odbić przeróżnych, że one błądzić mogą
Wszędy, zwiewne będąc, a gdy się spotkają przelotem,
Łatwo się łączą, jak nitki pajęcze lub listki złote.
Lżejszą bo mają osnowę od tych, co w oczy ludzi
Wchodząc łatwo, sprawiają, że się widzenie budzi —
Jeśli przez pory ciała przeniknąć mogą do duszy,
Dotknąć jej delikatną naturę i czucie w niej wzruszyć.
Dzięki nim i Centaury widzimy, i Scyl srogich
Cielska, paszcze Cerbera, i wreszcie widma drogie
Tych, co już dawno zmarli i cicho leżą w ziemi.
Wszędzie wszelkie odbicia wędrują po przestrzeni —
Jedne, które się same w powietrzu tworzyć mogą,
Inne, co z ciał przeróżnych uchodzą powietrzną drogą,
I wreszcie te, co z tamtych złączonych kształtów wstają.
Nigdzie żywe Centaury podobizn swych nie mają,
Bo nigdy ich nie było, a tylko gdy w sferze powietrznej
Konia odbicie przypadkiem z odbiciem człowieka się zetknie,
Powstaje wizerunek, jak przedtem okazałem,
Z cieniuchnych dwóch podobizn przez połączenie ciałek.
Podobnie inne powstają złączenia, a że przy tym
Tak lekkie są te odbicia, tak w ruchach rozmaite,
Łatwo jednym dotknięciem zdołają władze ducha
Zbudzić i w różny sposób tworzywo jej poruszać —
Umysł jest bowiem lekki i czuły ponad miarę.

Teraz ci dowód podam, jawiący słów mych wiarę.
Jeśli patrzenie wzrokiem do postrzegania umysłem
Podobne jest, to muszą być i w przyczynach ścisłe
Związki. I gdy na przykład oglądasz lwa oczami
Dzięki odbiciom, wierzaj, że umysł też z tych samych
Odbić ruchu doznaje, lwa widzi oraz inne
Rzeczy — dokładniej nawet przez ruchy bardziej zwinne,
W każdym razie nie gorzej, niż oczy. A jeśli nocą,
Gdy sen ci członki rozciągnie i światło zaćmi oczom,
Duch twój czuwa, to przez to, że wizerunki go drażnią
Te same, co na jawie w oczy wpadają raźno.
Bywa nawet często, że oto oglądasz we śnie
Kogoś, kto umarł temu lat kilka, albo wcześniej.
Tak każe ci natura, ponieważ zmysły w ciele
Twoim wypoczywają i, prawdy przyjaciele,
Nie mogą złud fałszywych obalić doświadczeniem.
Także i pamięć twoja, gdy wpadła ci w uśpienie,
Nie sprzeciwi się, mówiąc, że dawno spróchnieć musiał
Ten, kogo we śnie żywym ogląda twoja dusza.
Zresztą niech cię nie dziwi, że podobizny senne
Członkami poruszają, jak gdyby śmierci lennem
Nie były (często we śnie oglądasz takie dziwy):
Oto, gdy jedna znika, druga już w bieg skwapliwy
Goni i przez to zda się, że pierwsza ruchy zmienia;
Dodaj, że dzieje się to w połowie okamgnienia.
Tyle jest ruchliwości i razem rzeczy tyle,
Tak wielka ilość cząstek spada na każdą chwilę
Czucia, że ich wystarczy dla wszelkich takich przeżyć.

________________________________________


Koniec Części VI
Cdn...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

Świat jest pełen symboli: K (Część II)