"Ludzie jako kozły ofiarne w starożytności klasycznej" - James George Frazer
"The dragonbone chair back" -- Michael Whelan |
Kiedy byłam małą dziewczynką i mieszkałam w starym dworku z przełomu wieków przerobionym przez PRL na mieszkania dla wielu rodzin, w dworku otoczonym przez las, nad spokojnie płynącą rzeką, usłyszałam od jednego z dorosłych, mieszkających po sąsiedzku, pewną ciekawą opowiastkę. Na pewno część z Was dobrze ją zna, być może słyszało ją w innej formie, ale każdorazowo, z tym samym -- jak mniemam -- morałem.
Dawno, dawno temu, w pewnej wiosce żył sobie pewien niesforny młodzian.
Uwielbiał psocić, nabierać ludzi, jednym słowem, czynić -- zamieszanie. W
dawnych czasach zwykło się osobniki takowe ubierać w szaty dokuczliwych
elfów, psotnych skrzatów czy wrednych chochlików, jak to jednak bywa z
opowieściami, za każdym złym czy po prostu złośliwym uczynkiem, skrywał
się przeważnie jakiś człowiek.
Pewnego razu, młodzian ów wpadł na genialny (jego zdaniem) pomysł, aby
nabrać mieszkańców swojej wioski w dość spektakularny sposób. Chciał
zapewne ujrzeć na ich twarzach przestrach, niczym w Prima Aprilis,
zagrać sobie na ich nosie. Przypuszczam, że nie znosił zwyczajnego,
spokojnego życia jakie wiedli. Wychowany na baśniach i legendach, marzył
o ekscytujących przygodach, jak np. literacki bohater naszych czasów: John Carter (nawiasem mówiąc obejrzałam sobie wczoraj ów film i stwierdzić tylko mogę, że o ile w książce Edgara R. Burroughsa "Księżniczka Marsa"
mnogość postaci, miejsc i wydarzeń nie raził mnie ani trochę, o tyle w
filmowej adaptacji, czułam przygniatający, że się tak wyrażę, przesyt).
Ale wracając do sedna... Zamyślił więc sobie, ów
młodzian, niczym aktor dramatyczny, aby wpaść z przeraźliwym krzykiem do
wioski, że jakoby zbliża się zły wilk i zaraz kogoś pożre. Jak też
zamyślił, tak też uczynił... I to nie raz, gdyż ubaw miał po pachy... A
za każdym razem, przerażenie mieszkańców objawiało się biegiem do domów w
podskokach. Jak myślicie, skąd się wzięło powiedzenie: "Niósł wilk razy kilka, aż ponieśli wilka"?
Ale nie zawsze tak było... Dawniej -- mam na myśli odległą Starożytność -- w czasach, o których tylko zdawkowo piszą historycy-agenci, ludzie mieli dostęp do wyższej wiedzy, z której tyle pozostało, że choć o nią każdego dnia się potykamy, dziś ubrana w inne szaty, śmie uchodzić za coś innego. Jakże często wynaturzonego, przekombinowanego. Gdy np. bierzemy do ręki podstawowe źródła historyczne, co rusz natykamy się na "puste pola", "urwane w połowie zdania fragmenty", które spoczywają w rękach władzy -- Oni nawet nie ukrywają, że tak jest -- w największych, najlepiej zabezpieczonych ośrodkach, bibliotekach, muzeach, których żaden z was nigdy nie ujrzy na własne oczy. Nie żebyście garnęli się do tego, o nie, skutecznie stłumiono w ludziach gen-ciekawości, twierdząc z modnych reklam, że tzw. "gen jakości" znajduje się wyłącznie w arabsko-czarnej rasie. Reszta śpi, nie mając wiedzy, czym było Mohenjo Daro, czym była Harappa, że Atlantyda naprawdę istniała, a jedynym wrogiem tego, co się zbliża, jest "wiedza" sama w sobie, o tym, co minione, utracone, co znowu mają pochłonąć piaski czasu, aby mała garstka mogła rządzić po wieczność. Na to są potrzebne "kozły ofiarne", na to potrzebne są "teorie spiskowe", ażeby prosty lud, czyli 99% mieszkańców tej planety, patrzyło w... inną stronę. Podczas gdy "Oni", jak te pracowite pszczółki, robią swoje.
Wiedza moi koffani, to coś więcej niż "słowa" zapisane na zwojach czasu. To podstawowa jednostka wszelkiego życia. Jako jednostka, mogę nie znać całej prawdy o własnych korzeniach, nie znać swej matki, stale zderzając się z murem złowrogiego milczenia ze strony tych, którzy strzegą o sobie prawdy, lecz w perspektywie szerszej, jaką jest "wiedza o istnieniu w ogóle", o moim własnym rodzaju, bez znaczenia jest to co i kiedy uczynili moi przodkowie, gdyż historia zawsze się powtarza, więc ja sama, prędzej czy później, na pewno stanę przed takim samym, jak przodkowie, wyborem.
Wiedza -- to skarb najcenniejszy. Można stracić dom, pracę, bliskich nawet ludzi, ostatnią koszulę i parę butów, lecz posiadając "dar wiedzy", a więc i dążenie przez całe życie do "mądrości", człowiek nigdy nie jest sam, lecz pokolenia bezimiennych jej poszukiwaczy, krzyczą doń poprzez eony czasu. Ja wiem, nie tylko wierzę, że pod całą tą rozgrywką jaka toczy się na naszych oczach na arenie międzynarodowej, jak i na rodzimym nam podwórku, kryje się coś więcej niż walka o mamonę i wpływy. To walka z duchem prawdy, którego zmóc nie sposób czczymi pogróżkami, kłamstwami i knowaniem. To prawda o nas samych, o tym kim jesteśmy i skąd się wywodzimy. Każdy z nas ma własną historię, lecz jako indywidualności jesteśmy w stanie na wspólnych sztandarach wznieść się ponad to wszystko, co przeżera zgnilizną cały świat. Gdybyśmy tylko chcieli... Rzecz nie w tym, aby rzucić się z bronią na żmije i skorpiony, bo to wszystko uczynić można jednego dnia. Najtrudniej jest w nas samych zniwelować: "kłamstwo", "manipulatorów", ludzi bez wartości i sumienia, którym bliższy obcy niż własna matka. Trudniej jest przebudzić w ludziach "gen ciekawości", który cały nasz rodzaj, przez millenia prowadził ku nowoczesności, a który co pewien czas, tak jak na Atlantydzie, w Mohenjo Daro czy w Bibliotece Aleksandryjskiej, komuś wydał się śmiertelnym zagrożeniem dla jego planów.
Wiedza -- moi koffani -- z tym Oni, kimkolwiek są, walczą. Wiedza o przeszłości, o możliwościach, o nadziei, o szczęściu i sprawiedliwości Złotego Wieku, który nam odebrali... Jeśli więc potrzeba wam "kozłów ofiarnych", szukajcie głębiej niż tylko w prostych ludziach, którzy ogłupieni, czy obcych, którzy ledwo narzędziem, szukajcie owego kozła tam gdzie go nie widać, na najwyższych szczeblach. Dziś toczą między sobą boje o złoty tron, nie zdając sobie sprawy, że choć nie My rozpoczęliśmy tę wojnę, My -- ją zakończymy. Dosyć wmawiania ludziom, że "wiedza" należy się tylko wybranym. Nie do nich należą klucze do tej Opowieści, jaką jest nasze wspólne, ludzkie życie.
Tekst Jamesa G. Frazera niech będzie zarazem dopełnieniem, odniesieniem oraz częścią starożytnej wiedzy o naszych antenatach, która, taką mam nadzieję, części z was pozwoli zrozumieć, czym naprawdę był -- jest -- lub powinien być ów "kozioł ofiarny". Znalazłam ten tekst w sieci jakiś czas temu, całkiem przez przypadek. Nie roszczę sobie do niego żadnego prawa, co jedynie starałam się poprawić w nim błędy stylistyczno-ortograficzne. Dla własnej jak i waszej przyjemności czytania. A zatem, miłej i owocnej w przemyślenia, lektury...
Mity, legendy, a zwłaszcza, tzw. archetypy, mitotwórcze przykłady, na których winniśmy uczyć się pewnego typu zachowań, unikając innego, przez niezliczone pokolenia towarzyszył ludzkości pod różnymi postaciami. Tak i tutaj, ów symboliczny, nieokrzesany młodzian, sprowadził w końcu to, przed czym fałszywie ostrzegał innych. Gdy bowiem z lasu naprawdę wypadł głodny wilk, musiał biedak ratować się ucieczką, lecz przyzwyczajeni do jego krzyków o pomoc mieszkańcy wioski, tym razem nie dali się nabrać i jak jeden zamknęli wszystkie drzwi na rygiel tuż przed jego nosem. Skończył, jak skończył...
"The end of nature" -- Michael Whelan |
Dlaczego o tym piszę? Jak nietrudno się domyślić po tytule dzisiejszego posta, tematem przewodnim dla moich rozważań jest symboliczny "kozioł ofiarny".
Sama takim byłam przez okres szkoły podstawowej, średniej a nawet na
studiach, z czego dobitnie zdałam sobie sprawę na "obronie". Byłam
obwiniania za wszelkie zło dziejące się wokół, miałam przeciwko sobie
zarówno rówieśników, jak i grono pedagogiczne, które -- jak to kiedyś
wygarnął im mój pape -- bardziej powinno (przynajmniej w POlsce) krowy
paść czy rowy kopać, aniżeli mieć przystęp do dzieci.
To Oni bowiem czynią z kolejnych, młodych i otwartych na świat, na wiedzę i wszelkie inne pasje pokoleń, bandę bezrozumnych (poza nielicznymi wyjątkami, do których, powiem nieskromnie, samą siebie zaliczam, nie zabili wszak we mnie woli i inteligencji odziedziczonej po przodkach) mrówkojadów, gnojożerców i inszych patałachów.
To Oni ustawiają do pionu, w równiutki szereg młodocianą ciżbę, podcinając weń skrzydła ledwo ujawni się weń cień geniuszu, wyjątkowości. To Oni pilnują, aby ani jedno nie-poprawne politycznie słowo nie wymsknęło się świeżej krwi, lansując między rzędami posłusznych szympansów napisaną dekady temu i przez kolejne dyżury Kuratorium Oświaty (w rękach zaprawionych w boju Goebbelsów) doktrynę; doktrynę, podług której wszystko co prawe, normalne, święte, oparte na tradycji, należy przemienić w obciach i rzecz wstrętną.
To Oni z jednostki, czynią -- gromadę, jak w ulu, choć nie przyświeca im pamięć o dawnych, miłujących Boginię czasach. To Oni walczą z każdym przejawem indywidualności, tak jak czyniono ze mną... Zwłaszcza gdy poznali korzenie, poznali dzieje, zwłaszcza kiedy zrozumieli, że nie pójdę wskazaną przez nich drogą. Kozłów ofiarnych, takich jakim ja byłam swego czasu i zapewne wciąż jestem dla tych, którzy dla pieniędzy i władzy zdradzili swoje korzenie, jest ci bez liku w tym smutnym kraju. Kozłów ofiarnych, którym nikt nie próbuje przyjść z pomocą, gdyż większość jak te myszy pod miotłą siedzi sobie wygodnie przed plazmowym telewizorem, chłonąc pod-progowo wysyłany wprost do ich mózgownic przekaz: "Prochem marnym jesteś i takim pozostaniesz".
To Oni bowiem czynią z kolejnych, młodych i otwartych na świat, na wiedzę i wszelkie inne pasje pokoleń, bandę bezrozumnych (poza nielicznymi wyjątkami, do których, powiem nieskromnie, samą siebie zaliczam, nie zabili wszak we mnie woli i inteligencji odziedziczonej po przodkach) mrówkojadów, gnojożerców i inszych patałachów.
To Oni ustawiają do pionu, w równiutki szereg młodocianą ciżbę, podcinając weń skrzydła ledwo ujawni się weń cień geniuszu, wyjątkowości. To Oni pilnują, aby ani jedno nie-poprawne politycznie słowo nie wymsknęło się świeżej krwi, lansując między rzędami posłusznych szympansów napisaną dekady temu i przez kolejne dyżury Kuratorium Oświaty (w rękach zaprawionych w boju Goebbelsów) doktrynę; doktrynę, podług której wszystko co prawe, normalne, święte, oparte na tradycji, należy przemienić w obciach i rzecz wstrętną.
To Oni z jednostki, czynią -- gromadę, jak w ulu, choć nie przyświeca im pamięć o dawnych, miłujących Boginię czasach. To Oni walczą z każdym przejawem indywidualności, tak jak czyniono ze mną... Zwłaszcza gdy poznali korzenie, poznali dzieje, zwłaszcza kiedy zrozumieli, że nie pójdę wskazaną przez nich drogą. Kozłów ofiarnych, takich jakim ja byłam swego czasu i zapewne wciąż jestem dla tych, którzy dla pieniędzy i władzy zdradzili swoje korzenie, jest ci bez liku w tym smutnym kraju. Kozłów ofiarnych, którym nikt nie próbuje przyjść z pomocą, gdyż większość jak te myszy pod miotłą siedzi sobie wygodnie przed plazmowym telewizorem, chłonąc pod-progowo wysyłany wprost do ich mózgownic przekaz: "Prochem marnym jesteś i takim pozostaniesz".
"Otherland" -- Michael Whelan |
Ale nie zawsze tak było... Dawniej -- mam na myśli odległą Starożytność -- w czasach, o których tylko zdawkowo piszą historycy-agenci, ludzie mieli dostęp do wyższej wiedzy, z której tyle pozostało, że choć o nią każdego dnia się potykamy, dziś ubrana w inne szaty, śmie uchodzić za coś innego. Jakże często wynaturzonego, przekombinowanego. Gdy np. bierzemy do ręki podstawowe źródła historyczne, co rusz natykamy się na "puste pola", "urwane w połowie zdania fragmenty", które spoczywają w rękach władzy -- Oni nawet nie ukrywają, że tak jest -- w największych, najlepiej zabezpieczonych ośrodkach, bibliotekach, muzeach, których żaden z was nigdy nie ujrzy na własne oczy. Nie żebyście garnęli się do tego, o nie, skutecznie stłumiono w ludziach gen-ciekawości, twierdząc z modnych reklam, że tzw. "gen jakości" znajduje się wyłącznie w arabsko-czarnej rasie. Reszta śpi, nie mając wiedzy, czym było Mohenjo Daro, czym była Harappa, że Atlantyda naprawdę istniała, a jedynym wrogiem tego, co się zbliża, jest "wiedza" sama w sobie, o tym, co minione, utracone, co znowu mają pochłonąć piaski czasu, aby mała garstka mogła rządzić po wieczność. Na to są potrzebne "kozły ofiarne", na to potrzebne są "teorie spiskowe", ażeby prosty lud, czyli 99% mieszkańców tej planety, patrzyło w... inną stronę. Podczas gdy "Oni", jak te pracowite pszczółki, robią swoje.
Wiedza moi koffani, to coś więcej niż "słowa" zapisane na zwojach czasu. To podstawowa jednostka wszelkiego życia. Jako jednostka, mogę nie znać całej prawdy o własnych korzeniach, nie znać swej matki, stale zderzając się z murem złowrogiego milczenia ze strony tych, którzy strzegą o sobie prawdy, lecz w perspektywie szerszej, jaką jest "wiedza o istnieniu w ogóle", o moim własnym rodzaju, bez znaczenia jest to co i kiedy uczynili moi przodkowie, gdyż historia zawsze się powtarza, więc ja sama, prędzej czy później, na pewno stanę przed takim samym, jak przodkowie, wyborem.
Wiedza -- to skarb najcenniejszy. Można stracić dom, pracę, bliskich nawet ludzi, ostatnią koszulę i parę butów, lecz posiadając "dar wiedzy", a więc i dążenie przez całe życie do "mądrości", człowiek nigdy nie jest sam, lecz pokolenia bezimiennych jej poszukiwaczy, krzyczą doń poprzez eony czasu. Ja wiem, nie tylko wierzę, że pod całą tą rozgrywką jaka toczy się na naszych oczach na arenie międzynarodowej, jak i na rodzimym nam podwórku, kryje się coś więcej niż walka o mamonę i wpływy. To walka z duchem prawdy, którego zmóc nie sposób czczymi pogróżkami, kłamstwami i knowaniem. To prawda o nas samych, o tym kim jesteśmy i skąd się wywodzimy. Każdy z nas ma własną historię, lecz jako indywidualności jesteśmy w stanie na wspólnych sztandarach wznieść się ponad to wszystko, co przeżera zgnilizną cały świat. Gdybyśmy tylko chcieli... Rzecz nie w tym, aby rzucić się z bronią na żmije i skorpiony, bo to wszystko uczynić można jednego dnia. Najtrudniej jest w nas samych zniwelować: "kłamstwo", "manipulatorów", ludzi bez wartości i sumienia, którym bliższy obcy niż własna matka. Trudniej jest przebudzić w ludziach "gen ciekawości", który cały nasz rodzaj, przez millenia prowadził ku nowoczesności, a który co pewien czas, tak jak na Atlantydzie, w Mohenjo Daro czy w Bibliotece Aleksandryjskiej, komuś wydał się śmiertelnym zagrożeniem dla jego planów.
Wiedza -- moi koffani -- z tym Oni, kimkolwiek są, walczą. Wiedza o przeszłości, o możliwościach, o nadziei, o szczęściu i sprawiedliwości Złotego Wieku, który nam odebrali... Jeśli więc potrzeba wam "kozłów ofiarnych", szukajcie głębiej niż tylko w prostych ludziach, którzy ogłupieni, czy obcych, którzy ledwo narzędziem, szukajcie owego kozła tam gdzie go nie widać, na najwyższych szczeblach. Dziś toczą między sobą boje o złoty tron, nie zdając sobie sprawy, że choć nie My rozpoczęliśmy tę wojnę, My -- ją zakończymy. Dosyć wmawiania ludziom, że "wiedza" należy się tylko wybranym. Nie do nich należą klucze do tej Opowieści, jaką jest nasze wspólne, ludzkie życie.
* * *
Tekst Jamesa G. Frazera niech będzie zarazem dopełnieniem, odniesieniem oraz częścią starożytnej wiedzy o naszych antenatach, która, taką mam nadzieję, części z was pozwoli zrozumieć, czym naprawdę był -- jest -- lub powinien być ów "kozioł ofiarny". Znalazłam ten tekst w sieci jakiś czas temu, całkiem przez przypadek. Nie roszczę sobie do niego żadnego prawa, co jedynie starałam się poprawić w nim błędy stylistyczno-ortograficzne. Dla własnej jak i waszej przyjemności czytania. A zatem, miłej i owocnej w przemyślenia, lektury...
JAMES
GEORGE FRAZER
"Ludzie jako kozły ofiarne w starożytności klasycznej"
"Co roku czternastego marca prowadzono w procesji po ulicach Rzymu człowieka przybranego w skóry, bijąc go długimi, białymi prętami i wypędzając z miasta. Zwano go Mamurius Veturius, czyli starym Marsem, a ponieważ obrządek odbywał się w przeddzień pierwszej pełni księżyca w starym rzymskim nowym roku wypadającym 1 marca, człowiek w skórach widocznie przedstawiał zeszłorocznego Marsa wypędzanego z nadejściem nowego roku.
Otóż Mars był pierwotnie
bogiem roślinności,
a nie wojny. Do Marsa bowiem modlił się rzymski rolnik o pomyślne plony
na polach i w winnicach, w sadach i lasach. Niemal wyłącznie do
Marsa zwracali
się kapłani kolegium Bractwa Arwalskiego, na których spoczywał obowiązek
składania ofiar za pomyślny rozwój zbóż, i jak wiemy, Marsowi
składano w
październiku konia w ofierze, by zapewnić bogate plony. Co więcej,
to właśnie Marsowi
zwanemu Marsem Lasów (Mars Silvanus) składali chłopi ofiary, by
zapewnić swym
trzodom dobry rok. Wiemy już, że trzody były zazwyczaj pod
szczególną opieką
bogów drzew. Ponadto poświęcenie wiosennego miesiąca marca
Marsowi zdaje się
wskazywać na to, że był on bogiem pojawiającej się roślinności.
Tak więc rzymski
zwyczaj wypędzania na wiosnę, z początkiem nowego roku, starego
Marsa jest
identyczny ze słowiańskim wynoszeniem Śmierci, jeżeli właściwie zinterpretowaliśmy
ten ostatni zwyczaj. Wielu uczonych zwróciło już uwagę na podobieństwo
zachodzące między rzymskim a słowiańskim zwyczajem, są jednak skłonni
uważać Mamuriusa Veturiusa i odpowiadające mu postacie w
obrządkach słowiańskich
za przedstawicieli starego roku, a nie za dawnego boga roślinności.
Jest
rzeczą możliwą, że tak interpretowali owe ceremonie nawet ludzie,
którzy je
w późniejszych czasach stosowali. W rzymskim jednak i słowiańskim
obyczaju przedstawiciel
boga występował przypuszczalnie nie tylko w postaci bóstwa roślinności,
lecz również w postaci kozła ofiarnego. Wskazuje na to jego wygnanie,
nie ma bowiem żadnego powodu, by boga roślinności jako takiego wypędzać
z miasta.
Inaczej
jednak przedstawia się sprawa, gdy jest on również kozłem
ofiarnym; wówczas
należy go wypędzić, by swoje smutne brzemię zabrał do innych
krajów. I rzeczywiście,
wydaje się, że Mamuriusa Veturiusa wypędzano do kraju Osków, wrogów
Rzymu.
Również
i starożytna Grecja znała kozły ofiarne w ludzkiej postaci. W Cheronei,
rodzinnym mieście Plutarcha, tego rodzaju ceremonii dokonywał na ratuszu
główny urzędnik miasta, w każdym zaś domu poszczególni
gospodarze, obrządek
nazywano wypędzeniem Głodu. Niewolnika bito prętami z agnus
castus [1] i wyrzucano
z domu ze słowami: "Uciekaj, głodzie, wchodźcie, zdrowie i
bogactwo". Gdy
Plutarch był najwyższym urzędnikiem w swoim rodzinnym mieście,
dokonał tej ceremonii
na ratuszu i później zapisał dyskusję, jaką ona wywołała.
Ad: [1] Agnus castus -- Baranek niewinny, nazwa krzewu o mocnym, aromatycznym zapachu, należącego do rodzaju Vitex z rodziny Verbenaceae, starożytni przypisywali mu własności antyafrodyzyjne, choć pobudza on raczej, niż hamuje popędy płciowe.
Ale
w cywilizowanej Grecji zwyczaj poświęcania kozła ofiarnego
przybrał bardziej
ponure formy aniżeli niewinny obrządek, któremu przewodniczył dobroduszny
i nabożny Plutarch. Gdy w Marsylii (Massalii), jednej z najludniejszych
i najświetniejszych kolonii greckich, wybuchała epidemia dżumy, człowiek
z pospólstwa zgłaszał się na kozła ofiarnego. Przez cały rok utrzymywany
był na koszt społeczeństwa, otrzymując najlepsze i najbardziej wyszukane
jedzenie. Po upływie tego czasu ubierano go w uroczyste szaty, przybierano
w święte gałęzie i prowadzono przez miasto modląc się, by
wszystkie niedole,
jakie spotkały ludzi, spadły na jego głowę. Następnie wydalano
go z miasta
lub kamienowano za murami.
"Thuvia maid of Mars" -- Michael Whelan |
Ateńczycy stale utrzymywali z pieniędzy publicznych wiele zwyrodniałych istot, niezdatnych do żadnej pracy. Dwoje takich wyrzutków składano w ofierze, gdy na miasto spadła jakaś klęska w postaci epidemii, posuchy czy głodu. Jedną ofiarę składano za mężczyzn, drugą za kobiety. Pierwsza ofiara miała na sobie sznur czarnych fig, druga - białych. Przypuszczalnie ofiara składana za kobiety była niekiedy kobietą. Prowadzono je przez miasto i następnie poświęcano, prawdopodobnie kamienując za murami. Ofiary tego rodzaju nie ograniczały się jedynie do wymienionych wyżej niezwykłych okazji.
Co roku podczas majowego święta
Targelii wyprowadzano z Aten dwie ofiary, mężczyznę i kobietę, i kamienowano
je za miastem na śmierć. Trackie
miasto Abdera podlegało obrządkowi publicznego oczyszczenia raz do roku,
kiedy to jeden z mieszkańców miasta, specjalnie wybrany, bywał
kamienowany jako
kozioł ofiarny czy też jako zastępcza ofiara za innych. Na sześć
dni przed egzekucją
był ekskomunikowany po to, by on jeden dźwigał grzechy wszystkich ludzi.
Leukadianie
co roku wybierali jednego przestępcę, którego -- jako kozła ofiarnego
-- zrzucali do morza ze Skoku Kochanka, białej skały znajdującej
się na południowym
krańcu wyspy. Po to jednak, by ulżyć jego losowi, przyczepiano do niego
żywe ptaki i pióra, a na morzu czekała flotylla małych łodzi,
która go wyławiała
i odpływała z nim za granice kraju.
Tego,
rodzaju humanitarne środki ostrożności były prawdopodobnie
modyfikacją dawnego
zwyczaju topienia ofiary. Obrządek leukadyjski spełniano w czasie składania
ofiary Apollinowi, który miał w tym miejscu świątynię czy też sanktuarium.
W innych okolicach istniał doroczny zwyczaj wrzucania młodzieńca
do morza
z modlitwą: "Bądź naszym wyrzutkiem"; uwalniało to ludzi od
niedoli, jakie ich
nawiedziły, lub też według innego tłumaczenia wybawiało
spłacając dług przez nich
zaciągnięty u boga morza.
U Greków zamieszkujących w szóstym
wieku przed naszą
erą Azję Mniejszą zwyczaj poświęcania kozła ofiarnego miał
następujące formy:
Gdy na miasto spadała epidemia, głód czy inne nieszczęście,
wybierano brzydkiego
lub kalekiego człowieka, który brał na siebie wszystkie niedole społeczności.
Po zaprowadzeniu go na wyznaczone miejsce, dostawał suszone figi, bochenek
jęczmiennego chleba i ser. Zjadał to wszystko, po czym uderzano go siedmiokrotnie
po genitaliach morskimi cebulami i gałęziami dzikiej figi oraz innych
dziko rosnących drzew, a flety przez cały czas grały pewną
tradycyjną melodię.
Następnie palono go na stosie zbudowanym z leśnych drzew, a popioły wrzucano
do morza. Podobny obyczaj był, prawdopodobnie, przestrzegany przez azjatyckich
Greków podczas żniwnych uroczystości Targelii.
W opisanym wyżej rytuale, bicie ofiary cebulą morską i gałęziami dzikiej figi nie mogło mieć na celu zwiększenia jej cierpień, gdyż w takim wypadku wystarczyłby zwykły kij. Prawdziwy sens tej części ceremonii wyjaśnił W. Mannhardt.
Zwraca on uwagę na to, że starożytni przypisywali cebuli morskiej magiczne
właściwości odwracania złych uroków i wobec tego zawieszali ją
na drzwiach
domów i używali jej przy obrządkach puryfikacyjnych [2].
Ad: [2] -- Obrzęd oczyszczający.
Stąd
pochodzi arkadyjski
zwyczaj bicia cebulą morską wizerunku Pana podczas jego święta, a także
za każdym razem, gdy myśliwi wracali z pustymi rękami. Nie była
to zapewne kara
wymierzana bogu, lecz pragnienie uwolnienia go od złych duchów, przeszkadzających
mu w wypełnianiu jego boskich funkcji, a mianowicie zaopatrywaniu
myśliwych w zwierzynę. Podobnie też bicie ludzkiej ofiary cebulami morskimi
po genitaliach miało na celu wyzwolenie jej sił płodnych od
wszelkich hamulców
czy uroków, które rzucić mogły jakieś demony czy inne złośliwe
duchy. A ponieważ
Targelia, podczas których składano w ofierze człowieka, były
wczesnym świętem
żniwnym, obchodzonym w maju, rozpoznajemy w nim wcielenie twórczego
i płodnego
boga roślinności.
Jeśli
nasze rozważania są słuszne, wówczas nasuwa się wniosek, że
ludzkie ofiary,
składane podczas Targelii w późniejszych klasycznych czasach, były niewątpliwie
przede wszystkim kozłami ofiarnymi, które zabierały z sobą
grzechy, niepowodzenia
i troski wszystkich ludzi, wcześniej jednak mogły one uchodzić za wcielenia
roślinności, być maże zboża, ale przede wszystkim figowca. Bicie
zaś i uśmiercanie
ich miało głównie na celu wzmocnienie i odnowienie sił wegetacyjnych,
które w tym czasie zaczynają słabnąć i zamierać pod wpływem suchych
upałów greckiego lata.
Jeśli
przedstawiany w tym miejscu pogląd na greckie kozły ofiarne jest właściwy,
wówczas przestaje mieć rację bytu pewien zarzut, który w innym
wypadku można
byłoby wysunąć przeciw głównemu tokowi rozumowania -- teorii głoszącej,
że kapłan w Arycji był zabijany jako wcielenie ducha gaju, można byłoby
mianowicie postawić zarzut, że w klasycznej starożytności nie
znajdujemy analogicznego
obyczaju.
Teraz jednak mamy podstawy przypuszczać, że istoty ludzkie
zabijane okresowo czy też sporadycznie przez azjatyckich Greków traktowane
były stale jako wcielenia bóstwa roślinności. Prawdopodobnie
osoby, które
Ateńczycy trzymali, aby złożyć je w ofierze, były również
traktowane jako święte.
To, że były one równocześnie wyrzutkami społeczeństwa, nie
miało żadnego znaczenia.
Ode mnie: Kłania się w tym starożytny zwyczaj ofiary składanej z Króla Lasu (Świętego Króla), małżonka Najwyższej Kapłanki, Bogini Matki. Należy jednak pamiętać, że w każdym z tych wypadków, postać Świętego Króla, czy "kozła ofiarnego" była ucieleśnieniem sił witalnych, tak świata przyrody, jak i świata ludzi. Nie-nienawidzono Go zatem. Współczesne rozumienie "kozła ofiarnego" jest zgoła odmienne, lecz błąd ów wynika z niewiedzy jak i świadomej ingerencji kultów monoteistycznych we wszelkie odmiany politeizmu.
"Arrival" -- Michael Whelan |
Z
prymitywnego punktu widzenia człowiek nie jest wybierany na
rzecznika czy wcielenie
bóstwa ze względu na swe wysokie walory moralne czy stanowisko społeczne.
Duch boży zstępuje zarówno na dobrych, jak i złych, wielkich i małych.
Skoro więc cywilizowani Grecy Azji i Aten składali regularnie w
ofierze ludzi,
których uważali za wcielanych bogów, wówczas przypuszczenie, że
w zaraniu historii
podobny obyczaj był przestrzegany przez półbarbarzyńskich Latynów
w arycyjskim
gaju, nie jest bynajmniej nieprawdopodobne.
Aby
jednak przesądzić sprawę, należałoby udowodnić, że obyczaj
uśmiercania ludzkiego
wcielenia boga znany był i praktykowany w starożytnej Italii
również i poza
arycyjskim gajem. Wiemy
już, że wiele ludów obchodziło doroczny okres rozwiązłości,
kiedy to obowiązujące
normalnie zasady i obyczaje są lekceważone, cała zaś ludność
oddaje się
nieposkromionej wesołości, a mroczne namiętności znajdują upust,
na który nie
ma miejsca w bardziej statecznej i spokojnej atmosferze dnia
powszedniego.
Ode mnie: Dzisiaj nazywamy ów czas -- Karnawałem (Carnivale).
Tego
rodzaju wybuchy spętanych sił ludzkiej natury, zbyt często
wyradzającej się w
dzikie orgie żądzy i zbrodni, przypadają najczęściej na koniec
roku i wiążą się
zazwyczaj z którąś z
rolniczych pór roku,
szczególnie z okresem siewu i żniw. Najlepiej z tych wszystkich
okresów rozwiązłości
znane są nam Saturnalia (<-- polecam post) i tą nazwą określamy w językach współczesnych
wszystkie inne tego rodzaju obchody.
Słynne święto Saturnaliów wypadało
w grudniu, ostatnim miesiącu rzymskiego roku, i powszechnie uważano,
że zostało
ustanowione dla upamiętnienia wesołego panowania Saturna, boga
siewów i rolnictwa,
który w bardzo dawnych czasach zamieszkiwał ziemię jako
sprawiedliwy i
dobry król Italii. Zebrał on razem rozproszonych i dzikich
mieszkańców gór, nauczył
ich uprawiać rolę, nadał im prawa i rządził w pokoju. Jego
panowanie było
bajecznym złotym wiekiem. Ziemia przynosiła obfite płody, spokoju szczęśliwego
świata nie zakłócały żadne odgłosy niezgody czy wojny. Zgubna
żądza zysku
nie zatruwała krwi pracowitych i zadowolonych wieśniaków. Nie
znano niewolnictwa
i własności prywatnej, wszyscy posiadali wszystko wspólnie.
Aż wreszcie
dobry bóg i dobrotliwy król nagle znikł, ale pamięć jego
przetrwała przez
wiele stuleci, ku jego czci wznoszono świątynie -- a wiele italskich
gór i wzniesień
nazwano jego imieniem. Jedna tylko smuga cienia kładła się na
jasne legendy
o jego panowaniu: jego ołtarze były podobno splamione krwią
ludzkich ofiar,
które następnie bardziej litościwe czasy zastąpiły wizerunkami.
W opisach Saturnaliów
pozostawionych nam przez starożytnych pisarzy nie ma prawie żadnej wzmianki
o bardziej mrocznej stronie religii tego boga. Siedmiodniowe zabawy i ucztowanie,
obłędne uganianie się za przyjemnościami po ulicach, placach i w domach
starożytnego Rzymu -- oto charakterystyczne cechy tego rzymskiego karnawału,
odbywającego się w dniach od siedemnastego do dwudziestego
trzeciego lub piątego grudnia.
Najbardziej jednak uderzającą cechą tego święta, która
zaskakiwała samych
starożytnych, była swoboda, jaką w tym czasie otrzymywali
niewolnicy. Chwilowo
przestawały istnieć różnice między wolnymi i niewolnikami.
Niewolnik mógł
narzekać na swego pana, upijać się tak samo jak jego
uprzywilejowani bliźni,
zasiadać z nimi do stołu i nawet słowo wyrzutu nie mogło paść za zachowanie,
za które w każdym innym czasie czekała kara chłosty, więzienia,
a nawet
śmierci. Co więcej, panowie zamieniali się rolami ze swymi
niewolnikami; usługiwali
im przy stole i dopiero wtedy, gdy sługa popił sobie i podjadł,
można było
sprzątnąć ze stołu i nakryć dla pana.
Rolami zamieniano się tak
gruntownie, że
na czas trwania święta każdy dom był naśladowaniem republiki, w
której niewolnicy
przejmowali wysokie stanowiska państwowe i ustanawiali prawa, jakby
w istocie
byli obleczeni w godności konsulów, pretorian i senatorów. Bladym odzwierciedleniem
władzy przyznanej niewolnikom było urządzane o tej samej porze roku
losowanie udawanej władzy królewskiej między wolnymi. Osoba,
której ten los przypadł,
otrzymywała tytuł króla i wydawała śmieszne i żartobliwe
rozkazy swoim chwilowym
poddanym. Taki król mógł jednemu rozkazać mieszać wino, drugiemu
pić, trzeciemu
śpiewać, czwartemu tańczyć, piątemu wygłosić przemówienie, w
którym samego
siebie wydrwi, a jeszcze innemu nosić po całym domu na plecach
flecistkę.
Jeśli
przypomnimy sobie, że swoboda nadawana niewolnikom podczas tego świątecznego
okresu miała być rzekomo naśladowaniem stanu rzeczy panującego w społeczeństwie
za czasów Saturna i że Saturnalia, uchodziły ni mniej, ni więcej tylko
za chwilowe wskrzeszenie lub restaurację panowania owego wesołego
władcy, nie
możemy oprzeć się pokusie wysunięcia hipotezy, że udawany król
kierujący zabawą
mógł pierwotnie być zastępcą samego Saturna.
Bardzo ciekawy i dziwny opis obchodu Saturnaliów przez rzymskich żołnierzy, stacjonujących nad Dunajem za panowania Maksymiana i Dioklecjana, potwierdza tę hipotezę, a nawet pozwala ją uważać za ustalony fakt. Opis ten zachował się w Opowieści o męczeństwie św. Dazjusza, odnalezionej w greckim rękopisie w Bibliotece Paryskiej i opublikowanej przez profesora Franza Cumonta z Gandawy. Dwa krótsze opisy tego samego wydarzenia i obyczaju znajdują się w rękopisach w Mediolanie i Berlinie; jeden z nich ujrzał już wcześniej światło dzienne w zapoznanym tomie, wydrukowanym w Urbino w 1727 r., ale jego znaczenie dla historii religii rzymskiej -- zarówno starożytnej, jak i nowej -- nie było, jak się zdaje, docenione, dopóki prof. Cumont nie zwrócił uwagi naukowców na wszystkie trzy relacje publikując je kilka lat temu razem.
Według tych relacji, wyglądających na autentyczne, z których najdłuższa opiera się prawdopodobnie na oficjalnych dokumentach, żołnierze rzymscy w Durostorum w Dolnej Mezji obchodzili rokrocznie Saturnalia w następujący sposób: na trzydzieści dni przed świętem wybierali spośród siebie przez losowanie młodego i przystojnego mężczyznę, którego ubierano w królewskie szaty, by przedstawiał Saturna. Wystrojony w ten sposób i otoczony świtą żołnierzy, poruszał się swobodnie i miał prawo dawać upust swoim namiętnościom oraz próbować wszelkich przyjemności, nawet najbardziej haniebnych i zawstydzających. Panowanie jego było wesołe, ale krótkie, i kończyło się tragicznie. Po trzydziestu dniach, gdy zaczynało się święto Saturna, podrzynał sobie gardło na ołtarzu boga, którego był ucieleśnieniem.
W roku 303 po Chr. los padł na żołnierza, chrześcijanina Dazjusza, który nie chciał odgrywać roli pogańskiego boga i splamić ostatnich dni swego życia rozpustą. Pogróżki i argumenty dowódcy Bassusa nie zachwiały postawy żołnierza, wobec czego został ścięty w Durostorum przez żołnierza Jana w piątek dwudziestego listopada, w dwudziesty czwarty dzień księżyca, o godzinie czwartej, jak to skrupulatnie zapisał chrześcijański martyrolog.
"Prophet" -- John Jude Palencar |
Historyczny
charakter opublikowanej przez prof. Cumonta opowieści podawano w wątpliwość
i wręcz mu zaprzeczano, ale ciekawe odkrycie dokonane w katedrze królującej
na przylądku Ankony stało się poważnym dowodem przemawiającym za autentycznością
dokumentu.
W krypcie katedry, między innymi cennymi zabytkami, znaleziono
biały marmurowy sarkofag z greckim napisem krojem czcionki z czasów Justyniana,
głoszący, co następuje: "Tu spoczywa święty męczennik Dazjusz, sprowadzony
z Durostorum". Sarkofag został przeniesiony do krypty katedry w 1848 roku
z kościoła San Pellegrino, gdzie pod wielkim ołtarzem kości
męczennika -- jak
głosi łaciński napis wmurowany w ścianę krypty -- nadal
spoczywają wraz z kośćmi
dwóch innych świętych. Nie wiemy, jak długo spoczywał sarkofag w
kościele San
Pellegrino, ale istnieje zapis, świadczący, że znajdował się tam
w roku 1650.
Relikwie świętego zostały zapewne przeniesione do Ankony, by
zabezpieczyć je
w ciągu niespokojnych stuleci, które nastąpiły po jego
męczeństwie, gdy Mezję okupowały
i grabiły kolejne fale barbarzyńskich najeźdźców. W każdym
razie, z niezależnych
i wzajemnie potwierdzających się dokumentów i zabytków, zdaje się wynikać
z całą pewnością, że Dazjusz nie był świętym mitycznym, lecz
realną postacią,
człowiekiem, który rzeczywiście poniósł męczeńską śmierć za
wiarę w Durostorum
w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej.
Skoro więc potwierdza
się w
ten sposób główny fakt przedstawiony przez anonimowego
martyrologa, a mianowicie
męczeństwo św. Dazjusza, możemy również przyjąć jego
świadectwo o sposobie
i przyczynach męczeństwa, tym bardziej że opowieść jest ścisła, szczegółowa
i w zupełności pozbawiona wszelkich cudownych elementów. Ta relacja rzuca nowe i mroczne światło na urząd Króla
Saturnaliów, starożytnego Pana Nierządu, który przewodniczył
zimowym hulankom
w Rzymie w czasach Horacego i Tacyta. Dowodzi ona, jak się zdaje, że nie
zawsze było to jedynie błazeńskie stanowisko, na którym Król
Saturnaliów musiał
dbać tylko o to, by hulanki toczyły się żwawo i zabawa szybko
wzmagała się
przy trzaskającym ogniu, gdy po ulicach przelewały się świąteczne
tłumy, a w dali,
w czystym mroźnym powietrzu migotał śnieżny diadem Sorakte.
Gdy
porównamy tego
komicznego władcę wesołej cywilizowanej metropolii z jego ponurym odpowiednikiem
w prymitywnym obozie wojskowym nad Dunajem i gdy przypomnimy sobie
długi poczet podobnych postaci, śmiesznych, a przecież tragicznych
-- przybranych
w błazeńskie korony i królewskie paliusze, które w innych wiekach
i innych
krajach przez kilka godzin lub dni stroiły swe błahe figle, by
potem
przedwcześnie
zginąć, wówczas nie mamy już prawie żadnych wątpliwości, że opisywany
przez klasycznych pisarzy Król Saturnaliów rzymskich był jedynie słabą,
wyblakłą kopią oryginału, którego męskie rysy przekazał nam na
szczęście autor
Męczeństwa świętego Dazjusza.
Innymi słowy, opis Saturnaliów
podany przez niego
tak bardzo zbieżny jest z relacjami o podobnych obrządkach w innych krajach,
których przecież nie mógł znać, że autentyczność zasadniczych
zarysów można
uważać za ustaloną. Co więcej, ponieważ obyczaj zgładzania
udawanego króla jako
wcielenia boga nie mógł zrodzić się ze zwyczaju wyznaczania go na
przywódcę świątecznych
hulanek, natomiast bez trudu mogły się sprawy potoczyć odwrotnie, wolno
nam uważać, że w dawniejszych czasach w starożytnej
Italii, tam gdzie istniał kult Saturna, wybierano człowieka, który odgrywał
rolę tego boga i cieszył się jego wszystkimi tradycyjnymi
przywilejami przez
pewien okres czasu, aby następnie zginąć z własnej lub cudzej
ręki, od noża,
ognia czy na szubienicy jako dobry bóg, który swoje życie oddał
za cały świat.
W samym Rzymie i innych wielkich miastach rozwój cywilizacji prawdopodobnie
złagodził ten okrutny zwyczaj na długo jeszcze przed wiekiem Augusta
i nadał mu tę niewinną postać, jaką nosi w dziełach kilku
klasycznych pisarzy,
wspominających przelotnie o święcie Króla Saturnaliów. Ale w
bardziej odległych
okolicach, być może, długo jeszcze utrzymywały się obyczaje
dawniejsze i
surowsze. I nawet gdy po zjednoczeniu Italii przez rząd rzymski
barbarzyński obyczaj
został zakazany, wspomnienie o nim, przekazywane przez pokolenia chłopów,
doprowadzało czasami do wskrzeszenia tych praktyk, jak to się
jeszcze dzieje
z najprymitywniejszymi przesądami u nas, a szczególnie mogło się
to zdarzyć
wśród barbarzyńskiej soldateski na kresach imperium, gdzie żelazna niegdyś
dłoń Rzymu zaczynała rozluźniać uścisk.
"Chasing fire" -- John Jude Palencar |
Często zwracano już uwagę na podobieństwo między starożytnymi Saturnaliami a współczesnym włoskim karnawałem, ale w świetle faktów, które poznaliśmy, możemy zadać sobie pytanie, czy podobieństwo to nie jest właściwie tożsamością. Wiemy, że we Włoszech, Hiszpanii i Francji, to jest w krajach, w których wpływy Rzymu sięgały najgłębiej i były najtrwalsze, jedną z głównych postaci karnawału jest błazeńska figura uosabiająca okres świąteczny.
Po krótkiej karierze, pełnej chwały
i rozpusty, zostaje ona publicznie rozstrzelana lub spalona ku
udawanemu
żalowi
i szczerej radości gawiedzi. Jeśli wysunięta przeze mnie koncepcja karnawału
jest słuszna, wówczas groteskowa postać jest nie kim innym jak bezpośrednim
następcą dawnego Króla Saturnaliów, mistrza hulanki, prawdziwego człowieka,
który uosabiał Saturna i w swej przybranej postaci ponosił po zakończeniu
hulanek prawdziwą śmierć.
Król
Fasolowy wieczoru Trzech Króli, średniowieczny Biskup Błaznów,
Opat Nierozsądku
czy Pan Nierządu są podobnymi postaciami i przypuszczalnie wywodzą się
z podobnego źródła. W każdym razie możemy zakończyć wielce
prawdopodobnym wnioskiem,
że jeśli Król Lasu w Arycji żył i umierał jako wcielenie
leśnego bóstwa,
odpowiednikami jego w Rzymie byli ludzie, których co roku zabijano
jako Króla
Saturna, boga ziarna sianego i kiełkującego".
I na tym koniec tego tekstu. Jest to 50 rozdział z książki "Złota Gałąź" (dwu-tomowe wydawnictwo) Frazera, w całości pochodzi ze strony z darmowymi ebookami:
www.e-biblioteka.com.
Polecam również 5-odcinkowy wywiad z René Girardem (poniżej, wersja angielska), światowej sławy filozofem i antropologiem kulturowym, w tym konkretnym wywiadzie zostaje poruszony temat owego "Świętego Króla". Polecam również: Notkę biograficzną tegoż pana oraz ciekawy tekst w formacie pdf po polsku -- Tutaj.