"Metamorfozy albo Złoty Osioł" - Apulejusz z Madaury. Część III
[Linki do poprzednich części tekstu znajdziecie na końcu posta]
"Uszliśmy tak szmat drogi, a już też i słońce zeszło i wszystko oświeciło. Wtedy jąłem bardzo uważnie przypatrywać się szyi mego towarzysza, temu mianowicie miejscu, gdziem widział grzęznący w niej miecz. Myślałem sobie:
„Ech, ty głupcze, coś się strąbił kilkoma kieliszkami wina i śniłeś okropności! Oto Sokrates idzie sobie obok cały, zdrów, nietknięty! Gdzież ta rana, gdzie ta gąbka? Gdzie w końcu blizna taka głęboka i taka świeża?”.
A do niego powiadam:
„Nie bez kozery mówią poważni lekarze, że obżarstwo i pijaństwo ciężkie i okropne zmory senne sprowadza. Ja także, żem to sobie wczoraj wieczór nie żałował kieliszków, miałem noc paskudną, potworności mi się jakieś zwidywały i okropności – aż teraz jeszcze mi się zdaje, że jestem ludzką krwią zlany i zbezczeszczony”.
A na to on ze śmiechem:
„Krwią jak krwią, ale moczem toś chyba zlany. Co prawda, to i mnie się śniło, że mnie mordowano. Bo i taki ból w szyi, tutaj, czułem i tak mi było, jakby mi kto samo serce wyrywał, a i teraz jakoś mi tchu brak, kolana mi drżą i idę jakoś tak niepewnie, i chciałbym coś zjeść, żeby się pokrzepić”.
„Masz – powiadam na to – masz tu gotowe śniadanie” – i ściągam z pleców moją sakwę, podaję mu szybko chleb ze serem. „O, pod tym platanem zaraz siadajmy” – proponuję.
Tak robimy, po czym i ja sam posilam się z tych zapasów i obserwuję przy tym jego łapczywie zajadającego. W pewnej chwili widzę jednak, że jakoś się w sobie zapadł i zbladł jak bukszpan. Cera nagle zrobiła mu się tak trupia, że mnie, widzącemu w myśli przed sobą ciągle te dwie Furie z nocy, pierwszy kęs chleba, choć był maleńki, uwiązł ze strachu w gardle i nie chciał pójść ani w przód, ani w tył. Liczba zaś ludzi przechodzących drogą przydała jeszcze gwałtowności memu strachowi. Bo zechcą oni uwierzyć, że jak nas tu jest dwu, jeden ginie bez żadnego przyczynienia się drugiego?
Tymczasem Sokrates, który zjadł dość dużo – połknął łapczywie większą część doskonałego sera – zaczął odczuwać gwałtowne pragnienie. A bardzo niedaleko od korzeni platanu płynęła spokojna rzeczka, leniwa jak stawek, jak srebro jasna, a jak kryształ przejrzysta. Mówię mu tędy:
„Ugaszę pragnienie w tej białej strudze”.
On wstaje i nieco poszukawszy mniej stromego zejścia, klęka na brzegu i pożądliwie pochyla się nad zaczerpniętym kubkiem. Ale jeszcze nie dotknął płynu warg końcem, kiedy na szyi jego rozdziawia się rana szeroka i głęboka, z której nagle wypada owa gąbka, a za nią mała strużka krwi. Zewłok to już był nieżywy, który byłby wpadł do rzeki, gdybym go nie był jeszcze zdołał przytrzymać za jedną nogę i nie bez wysiłku wyciągnąć na brzeg. Tu odżałowawszy biednego towarzysza, jak można było w tych warunkach, pogrzebałem go w piaszczystej ziemi w wiecznym rzeki sąsiedztwie.
Sam, przerażony, drżąc ze strachu o siebie, uciekałem przez bezdroża i pustkowia i jakby sam mając na sumieniu morderstwo, wyrzekłem się ojczyzny i domu i poszedłszy na dobrowolne wygnanie mieszkam teraz w Etolii, gdzie się na nowo ożeniłem. To jest historia, którą nam opowiedział Arystomenes.
Wtedy ów jego towarzysz, który zaraz z początku zatwardziałe wiary jego słowom nie dawał, powiada:
– A to dopiero bajda nad bajdami, a to łgarstwo nie do ładu i składu – i zwracając się do mnie: – Ty zasię, z którego miny i czupryny poznać, żeś nie prostak, ty takim bajdom wierzysz?
– Ja doprawdy – odrzekłem – sądzę, że nie masz rzeczy niemożliwych. Wszystko, co się ludziom wydarza, wedle zrządzenia losu się dzieje. Przecie i mnie, i tobie, i wszystkim ludziom przytrafiają się sprawy dziwne i prawie niesłychane; opowiedz je jednak takiemu, co ich nie zaznał, to pewno wiary u niego nie znajdą. Ale ja – na Herkulesa! – wierzę temu twojemu towarzyszowi i wdzięczne mu dzięki składam, że nas rozerwał miluchnej bajki uciesznością; za jej to sprawą umknąłem się żmudzie i znojowi długiej i przykrej drogi. Myślę także, że i ten mój podjezdek rad jest temu dobrodziejstwu, bo mnie tu, aż do bramy tego miasta, nie jego grzbiet, ale właściwie uszy moje podwiozły.
I tu był koniec naszej rozmowy i drogi pospólnej. Towarzysze bowiem moi obaj wzięli się na lewo do najbliższych domków. Ja zaś wstąpiłem do pierwszej karczmy na drodze napotkanej i spytałem tam karczmarki – starki jakiejś – czy to jest miasto Hypate, a gdy przytaknęła, czy zna niejakiego Milona, jednego z pierwszych miasta. Zaśmiała się na to i powiada:
– Prawdziwie pierwszy on tu, ten Milon, bo siedzi na samym podwalu miasta, pierwszy z kraja.
– Żart na bok, mamusiu – powiadam – powiedz no łaskawie, co on za jeden i gdzie mieszka.
– Ano, widzisz – odrzecze – tam, te ostatnie okna, które wyglądają na miasto, kiedy z drugiej strony drzwi wychodzą na zaułek? Tam to mieszka ten Milon, człek pieniężny srodze i ciężko bogaty, a często gęsto dobrą lichwę uprawiający, bo bierze w zastaw złoto i srebro. Dusi się na tych śmieciach siedząc okrakiem na swoim grosiwie z połowicą, godną kumą w tej nędzy. Jedną jedyną żywi tam ino służkę, a chodzi zawsze jak ten żebrak.
Wybuchnąłem śmiechem na ten opis.
– Bardzo to łaskawie i przezornie – powiadam – zatroszczył się o mnie miły mój Demeasz, dając mi w podróży polecenia do takiego człowieka, w którego gospodarstwie nie ma strachu przed dymem z ogniska ani przed parą z warzonki.
To mówiąc poszedłem dalej do tego domu i zacząłem łomotać we wrota mocno zaryglowane, wołając przy tym głośno. Po dobrej chwili wyszła jakaś młódka.
– Ej tam, człowieku – powiada mi – co się tak do drzwi dobijałeś: na jaki zastaw chcesz pożyczyć? Gdzieś się taki uchował, co nie wiesz, że my dajemy tylko na złoto i srebro?
– Bądź no grzeczniejsza dla mnie – odrzekłem – i raczej powiedz, czy zastaję w domu twego chlebodawcę.
– Pewnie – odrzekła – ale dlaczego pytasz?
– Mam dla niego list od Koryntyjczyka Demeasza.
– Pójdę mu oznajmić – rzekła – a ty tymczasem tu poczekaj .
– Pan prosi cię.
Wszedłem i znalazłem go siedzącego na wąziutkim tapczaniku i właśnie rozpoczynającego obiad. U nóg jego siedziała żona, stół zaś był nakryty, ale nie zastawiony. Wskazał nań i powiada:
– Oto zastawa, jaką mogę gościowi ofiarować.
– Pięknie – mówię i z miejsca daję mu list Demeasza. Przerzucił go prędko i powiada:
– Jaki to kochany ten Demeasz, że mi takiego gościa przysyła.
I kazał żonie ustąpić, a mnie na jej miejsce zaprasza. A kiedy i teraz wzdragałem się z grzeczności, złapał mnie za suknię i pociągnął.
– Siadaj – powiada – tutaj, bo my, ze strachu przed złodziejami, nie mamy żadnych stołków ani nie możemy sobie sprawić potrzebnych sprzętów.
Usłuchałem. Wtedy rzekł:
– Zaraz bym sam się domyślił z tej przystojnej ciała postawy i z tej dziewiczej zgoła skromności, żeś ty z dobrego domu. Ale i mój Demeasz to samo mi w liście pisze. Przeto racz nie wzgardzić biedotą tej naszej norki. Ta przylegająca izba będzie ci przystojną siedzibą. Rozgośćże się łaskawie w naszym domu, a i on urośnie twoim dostojeństwem, i ty sobie zdobędziesz tytuł do sławy, jeśli, rad skromnemu schronieniu, współzawodniczyć będziesz z cnotami owego Tezeusza, którego twój ojciec nosił nazwisko rodowe, a który nie pogardził ubożuchną gościną staruchy Hekali.
Tu przywołał służkę.
– Fotis – powiada jej – zajmij no się pieczołowicie tłumoczkami gościa, złóż je w tej izbie, a zarazem wyjmij prędziuteńko ze skrzyni olej do namaszczenia i ręczniki, i wszystko, co potrzebne, i do łaźni najbliższej mego gościa zaprowadź; dosyć się strudził długą i ciężką drogą.
Usłyszawszy to jużem się rozeznawał w ściśliwych obyczajach Milona, a chcąc go sobie pozyskać, odrzekłem:
– Zupełnie mi nie trza tych przyborów do kąpieli, bo zawsze w drodze mam je z sobą. A co do łaźni, to łatwo się do niej dopytam. Ale co mi najbardziej na sercu leży, to to, żebyś, Fotis, koniowi, co mnie dzielnie niósł, kupiła za te oto groszaki siana i jęczmienia.
Za czym złożywszy tłumoki moje w owej ofiarowanej mi izbie, po drodze do łaźni chcąc sobie upatrzyć coś na wieczerzę, poszedłem na targ ze smakołykami. Tam zobaczyłem rozłożone pyszne ryby; zacząłem pytać o cenę i ze stu srebrników, które mi zaśpiewano, wytargowałem za dwadzieścia denarów. Właśnie stamtąd wychodziłem, kiedy spotykam się z Pitiaszem, moim kolegą szkolnym z Aten. Ów ino przyjrzał mi się małowiele, a zaraz mnie poznał i rzucił mi się na szyję ściskając i wycałowując.
– A mój Lucjuszu – wykrzykiwał – to dalibóg szmat czasu, jak cię nie widziałem! Toż to – na Herkulesa! – odkąd rozeszliśmy się ze szkoły mistrza Klitiasza! Cóż cię tu sprowadza?
– Jutro się dowiesz – odpowiedziałem. – Ale – a to co? No, cieszę się, że się spełniły twoje marzenia! Toż to widzę za tobą i pachołków, i pęki rózg, i strój na tobie, jaki się godzi urzędnikom!
– A tak – powiada – urzędujemy tu na edylostwie i zajmujemy się aprowizacją. Chcesz może kupić jaki smakołyk, to ja ci to w tej chwili załatwię!
Wymawiałem się, ponieważ kupiwszy ryby przyładziłem sobie dostateczną wieczerzę. Ale w tej chwili Pitiasz spostrzegłszy kosz potrząsnął rybami, żeby je lepiej zobaczyć, i pyta:
– A to śmiecie za ile kupiłeś?
– Ach – mówię – zaledwie wydarłem je rybakowi za dwadzieścia denarów.
Na to porwał mnie w tej chwili za rękę i wlokąc z powrotem na targowisko smakołyków krzyczy:
– I który to z tej hołoty sprzedał ci te wybiórki? Pokazałem tego starowinę, co siedział gdzieś w kąciku. Na tego on natychmiast wsiadł – jak przystało na edyla – straszliwym głosem: – To tak? – grzmiał – to już nawet nie macie względu na naszych przyjaciół ani na gościa żadnego? Widać, że tak, skoro śpiewacie sobie takie niesłychane pieniądze za nędzne rybięta! Wy chcecie to miasto, ten kwiat Tesalii, zmienić na skalistą pustynię, wygłodzić? Ale to wam nie ujdzie bezkarnie! Ja cię tu tak urządzę, że się dowiesz, jak – póki ja tu urzęduję – jak łajdactwu zamyka się drogę! – i wysypawszy na środek placu mój koszyczek każe swemu rękodajnemu wszystkie ryby nogami potratować i porozdeptywać.
Teraz mój Pitiasz, zadowolony z tego aktu surowej sprawiedliwości, poradził i mnie, żebym sobie już poszedł.
– To mi wystarczy, Lucjuszu – mówił – żem tak tego starucha pohańbił. Zbity tym wszystkim z pantałyku i zgoła ogłupiały ruszam znowu do łaźni, pozbawiony dzięki szczęśliwemu pomysłowi mego dawnego koleżki równocześnie i groszy, i wieczerzy, po czym wykąpawszy się sunę z powrotem do domu Milona i do mojej izby.
Właśnie jednak weszła Fotis, służąca, i powiada, że gospodarz mnie prosi. Ale ja, znając już wtedy oszczędność Milona, grzecznie się wyprosiłem, że to zmęczenie po podróży sen lepiej niż jadło usunie. Usłyszawszy tę odpowiedź przychodzi on sam, bierze za rękę i usiłuje łagodnie zniewolić. A kiedy się wahałem, kiedym się skromnie opierał, powiedział:
– Nie ustąpię, aż się zgodzisz – i poprzysiągłszy to zaciągnął mnie – gdyż musiałem już, choć niechętnie, ustąpić jego uporowi – do owego swego tapczanu, posadził i zaczął wypytywać: – A jak się też miewa mój Demeasz? A jego żona? A dzieci? A domownicy?
Opowiadam więc wszystko. Wtedy bardzo ciekawie wypytuje się o przyczyny mej podróży. Skorom mu i to sumiennie wyłuszczył, wypytywać mnie zaczął już z największymi szczegółami o moją ojczyznę, o jej możnych, a w końcu nawet o samego namiestnika. Wreszcie, skoro zobaczył, że zasypiam już w połowie zdań – a taki byłem zmordowany ciężką drogą, a także tym nie kończącym się łańcuchem pytań, że ze znużenia język potykał mi się na wyrazach i ledwie je bełkotałem – dopiero wtedy pozwolił mi pójść spać. Wyrwałem się nareszcie z tej głodnej, ale za to przegadanej wieczerzy u starego zgniłka, i obciążony nie jadłem, ale sennością i najedzony tylko jego ględzeniem, wróciłem do swej izby i udałem się na upragniony spoczynek.
__________________
Koniec Księgi I
__________________
Komentarze
Prześlij komentarz