"O pokoju ducha (De tranquillitate animi)" - Lucius Annaeus Seneca (Minor). Część I
Eugenijus Konovalovas © |
I
— Ile razy, Seneko, uważniej przypatruję się sobie, dostrzegam, że jedne me wady są jawne i widoczne jak na dłoni, tak że łatwo mogę je wskazać, drugie zaś — bardziej utajone i pochowane w kryjówkach, a jeszcze inne nie mają znamion ciągłości, ale powracają w pewnych tylko odstępach czasu. I te właśnie, rzec mogę, bodaj najsrożej dają mi się we znaki, ponieważ są podobne do grasujących i znienacka napadających wrogów, którzy nie pozwalają ani na jedno, ani na drugie: ani jak w czasie wojny stać w pogotowiu, ani jak w czasie pokoju czuć się bezpiecznie. Taki zwłaszcza stan ducha najczęściej stwierdzam u siebie (bo niby dlaczego nie miałbym wyznać ci prawdy jak lekarzowi?), że jak z jednej strony nie czuję się w sumieniu całkiem wolny od tego wszystkiego, czego się lękam i nienawidzę, tak z drugiej — nie jestem całkiem temu podległy. Znajduję się w położeniu jeśli już nie najgorszym, to w każdym razie najbardziej opłakanym i uprzykrzonym, ponieważ ani chory, ani zdrowy nie jestem. I nie mów mi o tym, że wątłe są cnót wszelkich zalążki i że dopiero z biegiem czasu nabierają trwałości i siły.
Wiem dobrze, że nawet te sprawy, w których ludzie silą się na zdobycie dla siebie rozgłosu — myślę tutaj o dostojeństwach, sławie z krasomówstwa i w ogóle o tym wszystkim, co zależy od cudzego uznania — i one wymagają długiego czasu, żeby zdobyć znaczenie, tak że i to, co w nas tworzy prawdziwe wartości, i to, co tylko się wdzięczy barwnym pozorem dla wzbudzenia w innych upodobania, w równym stopniu wymaga długiego upływu czasu, zanim z wolna, po wielu latach nie nasiąknie trwałym kolorem. Tego tylko się boję: aby przyzwyczajenie, które rzeczom nadaje trwałość, jeszcze głębiej nie zakorzeniło we mnie mojej słabości,
ponieważ w długim obcowaniu zarówno dobro, jak zło wszczepia w nas zamiłowanie do siebie. Jak zaś wygląda ta chwiejność umysłu, zawieszonego pomiędzy jedną a drugą ostatecznością, że nie dąży z całej siły ani do tego, co prawe, ani do tego, co niegodziwe, tego już nie potrafię wyjawić ci naraz, ale po kolei przedstawię ci jej objawy. Powiem, co mi dolega, ty zaś sam wynajdziesz nazwę choroby.
Oto wyznaję: czuję prawdziwy pociąg do prostoty i skromności. Podoba mi się łoże, lecz nie zasłane z przepychem, podoba mi się szata, nie taka, którą wydobywa się ze skrzyni, z wielkim trudem układa się w fałdy, prasuje i czyści, zmuszając, aby się lśniła, ale szata prosta i licha, którą bez kłopotu przechowuję i równie bez kłopotu ją noszę. Lubię potrawy, ale nie takie, które przyrządza drużyna niewolników i łakomie na nie spogląda, ani przez kilka dni gotowane, które wielu usługujących podaje do stołu, ale łatwe do zdobycia i przyrządzenia, niewyszukane i niekosztowne, i wszędzie znajdujące się pod dostatkiem, nieszkodliwe dla kiesy i dla żołądka i które nie wracają tą samą drogą, którą weszły do środka. Podoba mi się prosty sługa i niewykształcony niewolnik domowy. Podoba mi się naczynie srebrne, wykonane bez wytworności — odziedziczone po ojcu prostym człowieku — na którym nie widnieje wyryte żadne imię sztukmistrza.
Wiem dobrze, że nawet te sprawy, w których ludzie silą się na zdobycie dla siebie rozgłosu — myślę tutaj o dostojeństwach, sławie z krasomówstwa i w ogóle o tym wszystkim, co zależy od cudzego uznania — i one wymagają długiego czasu, żeby zdobyć znaczenie, tak że i to, co w nas tworzy prawdziwe wartości, i to, co tylko się wdzięczy barwnym pozorem dla wzbudzenia w innych upodobania, w równym stopniu wymaga długiego upływu czasu, zanim z wolna, po wielu latach nie nasiąknie trwałym kolorem. Tego tylko się boję: aby przyzwyczajenie, które rzeczom nadaje trwałość, jeszcze głębiej nie zakorzeniło we mnie mojej słabości,
ponieważ w długim obcowaniu zarówno dobro, jak zło wszczepia w nas zamiłowanie do siebie. Jak zaś wygląda ta chwiejność umysłu, zawieszonego pomiędzy jedną a drugą ostatecznością, że nie dąży z całej siły ani do tego, co prawe, ani do tego, co niegodziwe, tego już nie potrafię wyjawić ci naraz, ale po kolei przedstawię ci jej objawy. Powiem, co mi dolega, ty zaś sam wynajdziesz nazwę choroby.
Oto wyznaję: czuję prawdziwy pociąg do prostoty i skromności. Podoba mi się łoże, lecz nie zasłane z przepychem, podoba mi się szata, nie taka, którą wydobywa się ze skrzyni, z wielkim trudem układa się w fałdy, prasuje i czyści, zmuszając, aby się lśniła, ale szata prosta i licha, którą bez kłopotu przechowuję i równie bez kłopotu ją noszę. Lubię potrawy, ale nie takie, które przyrządza drużyna niewolników i łakomie na nie spogląda, ani przez kilka dni gotowane, które wielu usługujących podaje do stołu, ale łatwe do zdobycia i przyrządzenia, niewyszukane i niekosztowne, i wszędzie znajdujące się pod dostatkiem, nieszkodliwe dla kiesy i dla żołądka i które nie wracają tą samą drogą, którą weszły do środka. Podoba mi się prosty sługa i niewykształcony niewolnik domowy. Podoba mi się naczynie srebrne, wykonane bez wytworności — odziedziczone po ojcu prostym człowieku — na którym nie widnieje wyryte żadne imię sztukmistrza.
Eugenijus Konovalovas © |
Podoba mi się stół, nie olśniewający wielobarwnością marmuru, a przez częstą zmianę coraz to innych właścicieli, rozmiłowanych w przepychu, znany już w całym mieście, ale zwyczajny, służący do użytku, który oczu żadnego biesiadnika ani nie wabi widokiem, ani nie zapala zazdrością. Lecz oto gdy już z tym wszystkim zżyłem się tak serdecznie, urzeka mojego ducha wspaniałość jednego domu wychowawczego, gdzie słudzy wytworniej są wystrojeni niż na uroczystych paradach i ozdobieni złotem; gdzie tłum niewolników lśni się przepychem; gdzie cały dom, nawet posadzka, po której się depcze, są usłane kosztownościami; gdzie po wszystkich kątach leży porozrzucane bogactwo i z sufitów mieni się blaskiem; wreszcie pospólstwo, marnotrawionych fortun nieodłączny towarzysz, zarazem — spożywca.
A co mam dopiero powiedzieć o wodach, do dna przezroczystych i opływających sale biesiadne, a co o samych ucztach, wystawnością dorównujących okazałości swej dekoracji? Ilekroć tam przychodzę po długim pozostawaniu w warunkach ubóstwa i wyrzeczenia, zewsząd przepych napełnia dźwiękiem me uszy, przyćmiewa oczy obfitym blaskiem, tak że łatwiej zwracam na niego swe myśli niżeli spojrzenia. Gdy przyjdę do domu, nie czuję się gorszy, lecz bardziej przygnębiony, i już wśród swego ubóstwa nie chodzę taki pewny i dumny. Potajemnie wkrada się we mnie zgryzota, wraz z nią — zwątpienie, czy tamto wszystko nie jest przypadkiem lepsze. Żadna wprawdzie z tych rzeczy nie dokonuje we mnie przemiany, każda jednak wywiera na mnie głębokie wrażenie. Postanowiłem twarde zasady naszych filozofów przekuwać w czyny i brać udział w życiu publicznym. Uznałem za dobre ubiegać się o urzędy i godności publiczne, nie z żądzy dostojeństwa i władzy, ale w tym celu, abym łatwiej i pożyteczniej mógł służyć swym przyjaciołom, krewnym, wszystkim rodakom, a wreszcie — całej ludzkości.
Ochoczo, chociaż bez doświadczenia, idę w tym względzie za nauką Zenona, Kleantesa, Chryzypa, z których żaden nie zajmował się sprawami państwa, ale każdy zalecał. Ilekroć w mą duszę, nie przywykłą jeszcze do znoszenia silniejszych ciosów, ugodzi jakaś drobna przeciwność, ilekroć mnie spotka bądź zniewaga, jakich w życiu każdego niemało, bądź niepomyślność krzyżująca zamiary, bądź sprawy błahe, które niewiele sprawiają przykrości, ale niewspółmiernie wiele pochłaniają mi czasu, garnę się znowu w zacisze do bezczynności i podobnie jak robocze zwierzęta, kiedy zmęczone są pracą, szybszym krokiem wracam do domu. Tam z przyjemnością zamykam się w jego ścianach i żyję w odosobnieniu. Tam mi nikt z ludzi nie waży się zabrać ni chwili czasu, nie będąc w stanie żadną nagrodą godnie naprawić tak wielkiej szkody.
A co mam dopiero powiedzieć o wodach, do dna przezroczystych i opływających sale biesiadne, a co o samych ucztach, wystawnością dorównujących okazałości swej dekoracji? Ilekroć tam przychodzę po długim pozostawaniu w warunkach ubóstwa i wyrzeczenia, zewsząd przepych napełnia dźwiękiem me uszy, przyćmiewa oczy obfitym blaskiem, tak że łatwiej zwracam na niego swe myśli niżeli spojrzenia. Gdy przyjdę do domu, nie czuję się gorszy, lecz bardziej przygnębiony, i już wśród swego ubóstwa nie chodzę taki pewny i dumny. Potajemnie wkrada się we mnie zgryzota, wraz z nią — zwątpienie, czy tamto wszystko nie jest przypadkiem lepsze. Żadna wprawdzie z tych rzeczy nie dokonuje we mnie przemiany, każda jednak wywiera na mnie głębokie wrażenie. Postanowiłem twarde zasady naszych filozofów przekuwać w czyny i brać udział w życiu publicznym. Uznałem za dobre ubiegać się o urzędy i godności publiczne, nie z żądzy dostojeństwa i władzy, ale w tym celu, abym łatwiej i pożyteczniej mógł służyć swym przyjaciołom, krewnym, wszystkim rodakom, a wreszcie — całej ludzkości.
Ochoczo, chociaż bez doświadczenia, idę w tym względzie za nauką Zenona, Kleantesa, Chryzypa, z których żaden nie zajmował się sprawami państwa, ale każdy zalecał. Ilekroć w mą duszę, nie przywykłą jeszcze do znoszenia silniejszych ciosów, ugodzi jakaś drobna przeciwność, ilekroć mnie spotka bądź zniewaga, jakich w życiu każdego niemało, bądź niepomyślność krzyżująca zamiary, bądź sprawy błahe, które niewiele sprawiają przykrości, ale niewspółmiernie wiele pochłaniają mi czasu, garnę się znowu w zacisze do bezczynności i podobnie jak robocze zwierzęta, kiedy zmęczone są pracą, szybszym krokiem wracam do domu. Tam z przyjemnością zamykam się w jego ścianach i żyję w odosobnieniu. Tam mi nikt z ludzi nie waży się zabrać ni chwili czasu, nie będąc w stanie żadną nagrodą godnie naprawić tak wielkiej szkody.
Duch , mój sam z sobą przestaje, sam siebie uszlachetnia, nie zajmuje się żadną nie swoją sprawą, żadną, która podlega ocenie innych. Witaj więc, ciszo, nie zamącona żadną troską prywatną ani publiczną! Lecz kiedy czytanie treściwszej księgi rozjarzy ducha, a szlachetne przykłady dodadzą bodźca, to aż chęć bierze, żeby wybiec na rynek i tam jednego wesprzeć słowem, drugiego — uczynkiem, który jeśli nawet nie przyniesie pożytku, przynajmniej będzie zmierzał do tego, aby go przynieść, albo na tej widowni publicznej ukrócić pychę jakiegoś zuchwalca, którego pomyślność zaślepia.
Eugenijus Konovalovas © |
W pracach naukowych jest lepiej — jak sądzę — mieć na uwadze samą istotę rzeczy i wypowiadać ją w dziełach, a zresztą trzeba pozwolić słowom, by swobodnie płynęły za nurtem myśli, i niezależnie od tego, w jakim kierunku się toczą, niech w ślad za nimi snuje się wątek prostych, niewyszukanych wyrazów. Po co układać dzieła mające przetrwać stulecia?
Ty jednak inaczej chcesz czynić, by nie milczała o tobie potomność. A przecież do śmierci jesteś zrodzony i mniej żałoby ma pogrzeb milczący. Pisz więc niewiele i stylem nienapuszonym, dla zapełnienia czasu i na własny pożytek, nie dla rozgłosu. Mniej bowiem pracy wymaga takie pisanie dla chwili bieżącej niż dla stuleci. Ale gdy duch się wzniesie na wyżyny natchnienia, na styl uroczysty się sili. Im górniej myśli, tym górniej pragnie się wypowiadać. Wtedy i sposób mówienia nadąża za dostojeństwem treści. Zapominam o prawidłach krasomówstwa i zbyt surowych normach zwięzłości, rozwijam górniejsze loty i słowa płyną z moich ust, ale już nie z mego natchnienia.
Nie chcę już szczegółowiej rozwodzić się nad tym, ale po prostu wyznaję: we wszystkich poczynaniach nieodłącznie towarzyszy mi słabość i chwiejność umysłu, ożywionego zresztą dobrymi chęciami, i lęk mnie ogarnia, żebym jej całkiem nie uległ, albo, co sprawie mi jeszcze większe zmartwienie, żebym na zawsze nie był podobny do człowieka zawieszonego na krawędzi przepaści, albo żeby nie spadło na mnie nieszczęście, daleko, być może, większe, niż sam przewiduję. Pobłażającym okiem patrzymy na sprawy osobiste, a zawsze miłość własna przyćmiewa rozsądek.
Myślę, że wielu ludzi dawno już mogło dojść do mądrości, gdyby nie mieli błędnego mniemania, że do niej już doszli, i gdyby obłudnie jednych swych wad nie zatajali, na drugie — obojętnie nie zamykali oczu. Nie myśl jednak, że bardziej cudze schlebianie doprowadza kogoś do zguby niż własne. Kto miał odwagę sam sobie powiedzieć prawdę? Gdzie jest człowiek, który jeśli nawet znajdzie się w tłumie pochlebców i wielbicieli, nie prześcignie wszystkich w składaniu hołdów samemu sobie? Proszę cię zatem, jeżeli masz jakieś lekarstwo, za pomocą którego kres byś położył mojej chwiejności, uznaj mnie za godnego, abym tobie zawdzięczał pokój wewnętrzny. Wiem, że taka niepewność i brak zdecydowania nie są zbyt niebezpieczne ani nie sprawiają żadnego głębszego zamętu, lecz by się posłużyć właściwym podobieństwem dla zobrazowania ci stanu, na który się żalę, powiadam: Nie burza morska mnie nęka, ale choroba. Wyzwól mnie więc, proszę, od tego utrapienia niezależnie od tego, jak je nazwiemy, i przyjdź mi z pomocą, gdy już w pobliżu lądu znajduję się w groźnym niebezpieczeństwie.
II
Ty jednak inaczej chcesz czynić, by nie milczała o tobie potomność. A przecież do śmierci jesteś zrodzony i mniej żałoby ma pogrzeb milczący. Pisz więc niewiele i stylem nienapuszonym, dla zapełnienia czasu i na własny pożytek, nie dla rozgłosu. Mniej bowiem pracy wymaga takie pisanie dla chwili bieżącej niż dla stuleci. Ale gdy duch się wzniesie na wyżyny natchnienia, na styl uroczysty się sili. Im górniej myśli, tym górniej pragnie się wypowiadać. Wtedy i sposób mówienia nadąża za dostojeństwem treści. Zapominam o prawidłach krasomówstwa i zbyt surowych normach zwięzłości, rozwijam górniejsze loty i słowa płyną z moich ust, ale już nie z mego natchnienia.
Nie chcę już szczegółowiej rozwodzić się nad tym, ale po prostu wyznaję: we wszystkich poczynaniach nieodłącznie towarzyszy mi słabość i chwiejność umysłu, ożywionego zresztą dobrymi chęciami, i lęk mnie ogarnia, żebym jej całkiem nie uległ, albo, co sprawie mi jeszcze większe zmartwienie, żebym na zawsze nie był podobny do człowieka zawieszonego na krawędzi przepaści, albo żeby nie spadło na mnie nieszczęście, daleko, być może, większe, niż sam przewiduję. Pobłażającym okiem patrzymy na sprawy osobiste, a zawsze miłość własna przyćmiewa rozsądek.
Myślę, że wielu ludzi dawno już mogło dojść do mądrości, gdyby nie mieli błędnego mniemania, że do niej już doszli, i gdyby obłudnie jednych swych wad nie zatajali, na drugie — obojętnie nie zamykali oczu. Nie myśl jednak, że bardziej cudze schlebianie doprowadza kogoś do zguby niż własne. Kto miał odwagę sam sobie powiedzieć prawdę? Gdzie jest człowiek, który jeśli nawet znajdzie się w tłumie pochlebców i wielbicieli, nie prześcignie wszystkich w składaniu hołdów samemu sobie? Proszę cię zatem, jeżeli masz jakieś lekarstwo, za pomocą którego kres byś położył mojej chwiejności, uznaj mnie za godnego, abym tobie zawdzięczał pokój wewnętrzny. Wiem, że taka niepewność i brak zdecydowania nie są zbyt niebezpieczne ani nie sprawiają żadnego głębszego zamętu, lecz by się posłużyć właściwym podobieństwem dla zobrazowania ci stanu, na który się żalę, powiadam: Nie burza morska mnie nęka, ale choroba. Wyzwól mnie więc, proszę, od tego utrapienia niezależnie od tego, jak je nazwiemy, i przyjdź mi z pomocą, gdy już w pobliżu lądu znajduję się w groźnym niebezpieczeństwie.
Eugenijus Konovalovas © |
II
— Już długo, Serenie, sam w skupieniu zastanawiam się nad tym, jaką nazwę wymyślić i do czego porównać stan twego ducha, i nic mi go trafniej nie odzwierciedla niż porównanie z ludźmi, którzy wstali z przewlekłej i ciężkiej choroby. Chwilami doznają dreszczy i lekkich dolegliwości i choć się pozbyli resztek choroby, niemniej jednak trwożą się nadal urojeniami, a nawet już całkiem zdrowi, nadal wyciągają do lekarza rękę, by im puls zbadał, i febry doszukują się w każdej ciepłocie ciała. Tacy, Serenie, mają ciała nie chore, ale nie przyzwyczajone do zdrowia, podobnie jak trwożnie drga i kołysze się już nawet spokojne morze, gdy się ucisza po burzy.
I dlatego zachodzi tutaj potrzeba nie środków bardziej ostrych i skutecznych, kolejno już stosowanych, abyś mianowicie surowiej obchodził się z sobą i czynił różne ofiary i wyrzeczenia, ale lekarstwa, którego się używa na końcu: abyś miał wiarę w swe siły, abyś, nadto, był przekonany, że postępujesz właściwą drogą, ani na moment nie dając zwieść się na kręte manowce wędrowcom, z których większość bez zastanowienia zbacza w różrnych kierunkach, a pewna ilość błąka się nawet w pobliżu głównego szlaku.
To, czego tak gorąco pragniesz, niewzruszony stan ducha, jest rzeczą wielką, owszem, największą, wprost boską. Taką równowagę wewnętrzną Grecy nazywają pogodą umysłu i na ten temat napisał Demokryt wspaniałą księgę, ja zaś — pokojem ducha. Nie ma bowiem potrzeby zapożyczać słów greckich ani też żywcem przekładać według ich brzmienia. Wystarczy samą istotę rzeczy, o którą chodzi, oznaczyć jakąś nazwą, która powinna wyrażać istotną treść greckiej, nie zaś naśladować jej formę.
Przystępując do rzeczy, zbadajmy, w jaki sposób może duch dojść do takiego stanu, aby zawsze był w jednakowym usposobieniu, zawsze pogodny, łagodny, zadowolony, radujący się ze swych zalet, by swej radości nigdy nie zmącił, ale zawsze trwał niezmiennie w wesołym nastroju i ani się zbyt nie unosił, ani też nie przygnębiał. Taki stan jest właśnie pokojem ducha. Badajmy więc w sposób ogólny, jaką drogą można dojść do tego stanu, ty zaś z powszechnie stosowanych środków wybieraj te, które ci się podoba.
Od razu jasno przedstawmy to zło w całej jego różnorodności, stąd zaś każdy rozpozna swój własny w nim udział. Zarazem zrozumiesz, jak niewspółmiernie mniej sprawia ci męki twoje niezadowolenie z siebie niż ludziom, którzy, przywiązani do wysokich stanowisk, uginają się pod ciężarem zaszczytnych tytułów i trwają w swojej obłudzie raczej ze wstydu przed ludźmi niż z dobrej woli. Wszyscy znajdujemy się w tym samym położeniu, zarówno ci, których dręczy niestałość usposobienia, przesyt i wieczna chwiejność w postanowieniach i którzy z reguły tego bardziej pragną, czym już wzgardzili, jak i ci, którzy żyją w lenistwie i ospałości.
Dodajmy tych również, którzy tak samo jak ludzie cierpiący na bezsenność przewracają się z jednego boku na drugi i raz w takiej, to znowu w innej pozycji się układają, aż wreszcie zasypiają z wyczerpania, tak i oni raz po raz zmieniając kierunek życia, na końcu zostają przy takim, w którym już nie czują niechęci do nowej zmiany, a drętwa starość odjęła im możność nowego wyboru. Dodajmy również i tych, którzy nie wskutek siły, ale słabości nie są skłonni do zmiany i żyją nie tak, jak by żyć chcieli, ale jak raz zaczęli. Niezliczone wreszcie są rodzaje omawianej choroby, lecz wszystkie prowadzą do tego samego skutku — niezadowolenia z siebie.
I dlatego zachodzi tutaj potrzeba nie środków bardziej ostrych i skutecznych, kolejno już stosowanych, abyś mianowicie surowiej obchodził się z sobą i czynił różne ofiary i wyrzeczenia, ale lekarstwa, którego się używa na końcu: abyś miał wiarę w swe siły, abyś, nadto, był przekonany, że postępujesz właściwą drogą, ani na moment nie dając zwieść się na kręte manowce wędrowcom, z których większość bez zastanowienia zbacza w różrnych kierunkach, a pewna ilość błąka się nawet w pobliżu głównego szlaku.
To, czego tak gorąco pragniesz, niewzruszony stan ducha, jest rzeczą wielką, owszem, największą, wprost boską. Taką równowagę wewnętrzną Grecy nazywają pogodą umysłu i na ten temat napisał Demokryt wspaniałą księgę, ja zaś — pokojem ducha. Nie ma bowiem potrzeby zapożyczać słów greckich ani też żywcem przekładać według ich brzmienia. Wystarczy samą istotę rzeczy, o którą chodzi, oznaczyć jakąś nazwą, która powinna wyrażać istotną treść greckiej, nie zaś naśladować jej formę.
Przystępując do rzeczy, zbadajmy, w jaki sposób może duch dojść do takiego stanu, aby zawsze był w jednakowym usposobieniu, zawsze pogodny, łagodny, zadowolony, radujący się ze swych zalet, by swej radości nigdy nie zmącił, ale zawsze trwał niezmiennie w wesołym nastroju i ani się zbyt nie unosił, ani też nie przygnębiał. Taki stan jest właśnie pokojem ducha. Badajmy więc w sposób ogólny, jaką drogą można dojść do tego stanu, ty zaś z powszechnie stosowanych środków wybieraj te, które ci się podoba.
Od razu jasno przedstawmy to zło w całej jego różnorodności, stąd zaś każdy rozpozna swój własny w nim udział. Zarazem zrozumiesz, jak niewspółmiernie mniej sprawia ci męki twoje niezadowolenie z siebie niż ludziom, którzy, przywiązani do wysokich stanowisk, uginają się pod ciężarem zaszczytnych tytułów i trwają w swojej obłudzie raczej ze wstydu przed ludźmi niż z dobrej woli. Wszyscy znajdujemy się w tym samym położeniu, zarówno ci, których dręczy niestałość usposobienia, przesyt i wieczna chwiejność w postanowieniach i którzy z reguły tego bardziej pragną, czym już wzgardzili, jak i ci, którzy żyją w lenistwie i ospałości.
Dodajmy tych również, którzy tak samo jak ludzie cierpiący na bezsenność przewracają się z jednego boku na drugi i raz w takiej, to znowu w innej pozycji się układają, aż wreszcie zasypiają z wyczerpania, tak i oni raz po raz zmieniając kierunek życia, na końcu zostają przy takim, w którym już nie czują niechęci do nowej zmiany, a drętwa starość odjęła im możność nowego wyboru. Dodajmy również i tych, którzy nie wskutek siły, ale słabości nie są skłonni do zmiany i żyją nie tak, jak by żyć chcieli, ale jak raz zaczęli. Niezliczone wreszcie są rodzaje omawianej choroby, lecz wszystkie prowadzą do tego samego skutku — niezadowolenia z siebie.
Eugenijus Konovalovas © |
Choroba ta ma swoje źródło w zmiennych nastrojach i w żądzach niespokojnych albo niedostatecznie zaspokojonych, w zależności od tego, czy się nie ważą na wszystko, czego pragną, czy owszem, ale bez skutku, i dlatego nie rezygnują ze zdobycia całości. Zawsze zmienne i zawsze ruchliwe, i taka z konieczności musi być dola ludzi chwiejnych i niezdecydowanych, którzy wszelkim sposobem dążą do spełnienia swych pragnień, chwytają się niegodziwych i trudnych metod działania, ćwiczą się i zmuszają do tego. Kiedy zaś w swych wysiłkach nie osiągnęli zamierzonego skutku, dręczy ich wstyd z racji poniesionej porażki i smucą się. Wtedy ogarnia ich skrucha z powodu dokonania złego uczynku i lęk, żeby go nie powtórzyć. Wpadają w udrękę ducha, który nie znajduje ratunku, ponieważ nie mogą ani zapanować nad swymi żądzami, ani ich nasycić. Rodzi się jakaś niepewność i zastój życia oraz martwota ducha, osiadłego na mieliźnie nie spełnionych pragnień.
Ten stan jeszcze się bardziej pogarsza, kiedy zniechęceni niepowodzeniem w swych trudach wycofują się z życia publicznego i w zaciszu domowym uprawiają nauki, do których jednak nie chce się nagiąć ich umysł przywykły do zajęć publicznych, spragniony działania, z natury swej niespokojny i rzecz jasna, który znajduje w sobie niewiele radości. I dlatego, czując się pozbawiony rozrywek i przyjemności, jakie ludziom daje działalność, jest niezadowolony z domu, samotności, zamknięcia w ścianach i sam sobie pozostawiony, z niechęcią patrzy na swoje osamotnienie.
Stąd rodzi się nuda, niezadowolenie z siebie, udręka ducha, który nie znajduje w niczym ostoi, stąd przygnębienie i troska z powodu tym większej bezczynności, jeżeli wstyd nie pozwala wyjawić ich przyczyn, a lęk przed opinią ludzką budzi wewnętrzny niepokój; w tych warunkach żądze, stłoczone w miejscu bez wyjścia, same się dławią. Stąd rodzi się smutek i otępienie, i nieustająca rozterka myśli, którą po części spełnione nadzieje napawają zwątpieniem, a spełzłe na niczym pogrążają w rozpaczy. Stąd budzą się w ludziach tego rodzaju nastroje, że przeklinają swoją bezczynność i użalają się z tego powodu, że nie mają żadnego zadania, stąd rodzi się zazdrość, zionąca nieprzejednaną nienawiścią do cudzych sukcesów (nic bowiem tak nie podsyca zawiści, jak nieszczęsna nieudolność, kogo więc ogarnie, ten by chciał, aby wszyscy doznawali samych porażek, dlatego że sam nie potrafi niczego dokonać).
Z niechęci do cudzych sukcesów, jak również z rozpaczy nad własnym niepowodzeniem przeklinają ludzie nieprzyjazne im losy, żalą się na złe czasy, szukają ukrycia, ale i w samotności dręczą się swoją zgryzotą, czują gorycz i obrzydzenie do siebie. Duch ludzki jest z natury ochoczy do działania i skory do ruchu.
Miła jest dla niego każda sposobność, która dostarcza mu bodźców do działania i rozrywek, a jeszcze tym bardziej jest pożądana dla pospolitych umysłów, które w wirze zajęć znajdują upodobanie. Są pewnie wrzody, które wymagają, aby dotykała je ręka, i choć przez to je jątrzy, niemniej jednak z dotykania ręki czują przyjemność.
Wstrętna świerzba na ciele z rozkoszą znosi szorstkie drapanie każdym przedmiotem. Podobnie, jestem skłonny powiedzieć, że i pospolitym umysłom, w których żądze nabrzmiały na podobieństwo obrzydliwych wrzodów, sprawia osobliwe zadowolenie ustawiczny trud i udręka. Są pewne czynności, które również naszemu ciału sprawiają przyjemność, chociaż połączoną z pewną przymieszką cierpienia, jak na przykład kiedy się przewracamy i kładziemy na drugim, nie zmęczonym jeszcze boku albo kiedy układamy się coraz inaczej, szukając jeszcze wygodniejszej pozycji, podobnie jak to czyni Achilles Homera:
„Więc teraz jedziemy do Kampanii!" Ale wnet mają dość dobrodziejstw cywilizacji, więc: „A teraz pójdziemy zwiedzić dziki kraj Bruttium i lasy Lukanii!" Ale i na pustkowiach odczuwają potrzebe jakiegoś przyjemniejszego widoku, na którym by mogły odpocząć swawolne oczy, już nasycone długim oglądaniem dzikich okolic, więc: „Teraz udamy się do Tarentu, tam jest słynny port, tam zimą powietrze łagodne, tam kraj obfitujący dostatecznie w bogactwa, że mógłby wyżywić rzesze swych dawnych mieszkańców!..." „Dosyć tego, wracajmy do Rzymu! Już długo nasze uszy nie słyszą oklasków i wrzawy, już miło będzie nasycić oczy widokiem krwi ludzkiej!" I tak wybierają się w jedną, to drugą podróż, i jedno widowisko zamieniają na drugie. Jak powiada Lukrecjusz: „W ten sposób każdy zawsze ucieka przed sobą" .
Ale co pomoże ucieczka, kiedy nikt nie może uciec przed sobą? Każdy sam siebie ściga i każdy jest dla siebie okrutnym towarzyszem-ciemięzcą. Powinniśmy więc utwierdzać się w przekonaniu, że przyczyną naszego cierpienia jest nie miejsce, ale my sami, ponieważ brak nam siły do niezłomnego wytrwania w czymkolwiek. Tak trud, jak rozkosz, jak i my sami, słowem, jak wszystko na świecie, na dłuższą metę jest dla nas nie do zniesienia. Ta przyczyna już niejednego wpędziła do grobu, ponieważ wskutek ciągłej zmiany swych postanowień, wciąż powracając do tego samego punktu i nie znajdując już miejsca na nowe zmiany, zaczęli odczuwać wstręt do życia i świata, a w duszy wycieńczonej rozkoszą powstało pytanie: „Wiecznie to samo?!".
Ten stan jeszcze się bardziej pogarsza, kiedy zniechęceni niepowodzeniem w swych trudach wycofują się z życia publicznego i w zaciszu domowym uprawiają nauki, do których jednak nie chce się nagiąć ich umysł przywykły do zajęć publicznych, spragniony działania, z natury swej niespokojny i rzecz jasna, który znajduje w sobie niewiele radości. I dlatego, czując się pozbawiony rozrywek i przyjemności, jakie ludziom daje działalność, jest niezadowolony z domu, samotności, zamknięcia w ścianach i sam sobie pozostawiony, z niechęcią patrzy na swoje osamotnienie.
Stąd rodzi się nuda, niezadowolenie z siebie, udręka ducha, który nie znajduje w niczym ostoi, stąd przygnębienie i troska z powodu tym większej bezczynności, jeżeli wstyd nie pozwala wyjawić ich przyczyn, a lęk przed opinią ludzką budzi wewnętrzny niepokój; w tych warunkach żądze, stłoczone w miejscu bez wyjścia, same się dławią. Stąd rodzi się smutek i otępienie, i nieustająca rozterka myśli, którą po części spełnione nadzieje napawają zwątpieniem, a spełzłe na niczym pogrążają w rozpaczy. Stąd budzą się w ludziach tego rodzaju nastroje, że przeklinają swoją bezczynność i użalają się z tego powodu, że nie mają żadnego zadania, stąd rodzi się zazdrość, zionąca nieprzejednaną nienawiścią do cudzych sukcesów (nic bowiem tak nie podsyca zawiści, jak nieszczęsna nieudolność, kogo więc ogarnie, ten by chciał, aby wszyscy doznawali samych porażek, dlatego że sam nie potrafi niczego dokonać).
Z niechęci do cudzych sukcesów, jak również z rozpaczy nad własnym niepowodzeniem przeklinają ludzie nieprzyjazne im losy, żalą się na złe czasy, szukają ukrycia, ale i w samotności dręczą się swoją zgryzotą, czują gorycz i obrzydzenie do siebie. Duch ludzki jest z natury ochoczy do działania i skory do ruchu.
Miła jest dla niego każda sposobność, która dostarcza mu bodźców do działania i rozrywek, a jeszcze tym bardziej jest pożądana dla pospolitych umysłów, które w wirze zajęć znajdują upodobanie. Są pewnie wrzody, które wymagają, aby dotykała je ręka, i choć przez to je jątrzy, niemniej jednak z dotykania ręki czują przyjemność.
Wstrętna świerzba na ciele z rozkoszą znosi szorstkie drapanie każdym przedmiotem. Podobnie, jestem skłonny powiedzieć, że i pospolitym umysłom, w których żądze nabrzmiały na podobieństwo obrzydliwych wrzodów, sprawia osobliwe zadowolenie ustawiczny trud i udręka. Są pewne czynności, które również naszemu ciału sprawiają przyjemność, chociaż połączoną z pewną przymieszką cierpienia, jak na przykład kiedy się przewracamy i kładziemy na drugim, nie zmęczonym jeszcze boku albo kiedy układamy się coraz inaczej, szukając jeszcze wygodniejszej pozycji, podobnie jak to czyni Achilles Homera:
Raz leży twarzą do ziemi, raz znowu na plecach, i co chwila przybiera coraz to inne ułożenie ciała — objaw właściwy człowiekowi choremu, który niczego długo nie może wytrzymać, i w ciągłych zmianach szuka lekarstwa i ulgi. Z tej też przyczyny udają się ludzie w dalekie i nieznane podróże, z tej przyczyny błąkają się po brzegach morza i raz z morza na ląd, raz z lądu na morze wiedzie ich zmienność usposobienia, zawsze niechętna każdemu obecnemu stanowi rzeczy.
„Więc teraz jedziemy do Kampanii!" Ale wnet mają dość dobrodziejstw cywilizacji, więc: „A teraz pójdziemy zwiedzić dziki kraj Bruttium i lasy Lukanii!" Ale i na pustkowiach odczuwają potrzebe jakiegoś przyjemniejszego widoku, na którym by mogły odpocząć swawolne oczy, już nasycone długim oglądaniem dzikich okolic, więc: „Teraz udamy się do Tarentu, tam jest słynny port, tam zimą powietrze łagodne, tam kraj obfitujący dostatecznie w bogactwa, że mógłby wyżywić rzesze swych dawnych mieszkańców!..." „Dosyć tego, wracajmy do Rzymu! Już długo nasze uszy nie słyszą oklasków i wrzawy, już miło będzie nasycić oczy widokiem krwi ludzkiej!" I tak wybierają się w jedną, to drugą podróż, i jedno widowisko zamieniają na drugie. Jak powiada Lukrecjusz: „W ten sposób każdy zawsze ucieka przed sobą" .
Ale co pomoże ucieczka, kiedy nikt nie może uciec przed sobą? Każdy sam siebie ściga i każdy jest dla siebie okrutnym towarzyszem-ciemięzcą. Powinniśmy więc utwierdzać się w przekonaniu, że przyczyną naszego cierpienia jest nie miejsce, ale my sami, ponieważ brak nam siły do niezłomnego wytrwania w czymkolwiek. Tak trud, jak rozkosz, jak i my sami, słowem, jak wszystko na świecie, na dłuższą metę jest dla nas nie do zniesienia. Ta przyczyna już niejednego wpędziła do grobu, ponieważ wskutek ciągłej zmiany swych postanowień, wciąż powracając do tego samego punktu i nie znajdując już miejsca na nowe zmiany, zaczęli odczuwać wstręt do życia i świata, a w duszy wycieńczonej rozkoszą powstało pytanie: „Wiecznie to samo?!".
Z ręką na sercu, podążając za tokiem rozumowania mądrego Seneki, wygląda na to, że każdy z Nas cierpi na tę szczególną chorobę zwaną - chorobą duszy. Nie udając, że jest inaczej, ja sama znalazłam pośród słów Seneki garść dowodów na to, że i mnie ona dotknęła i że pora nad sobą popracować. Jestem też pewna, że każdy z Was odnajdzie w tym arcy ciekawym dialogu pomiędzy Seneką a jego przyjacielem Serenem, jakąś cenną dla siebie informację.
Pragnę jedynie uczulić, iż jasnym się staje dowodzenie Seneki, dopiero kiedy się zrozumie, że czy tego chcemy czy nie, świat w którym żyjemy opiera się na dualizmie: uniwersalnego Dobra i Zła. Proszę o zawieszenie wyuczonych regułek, dogmatów tudzież dalekowschodnich buddyzmów i szamanizmów, nt. tego czym jest Dobro i Zło. Mnie chodzi o czysto filozoficzne podejście do tego zagadnienia, a więc jako o nierozerwalne składniki Uniwersum, którym podlegamy.
Dobro i Zło to nie wyłącznie produkt ludzkiej mentalności, która go skłania do takich a nie innych poczynań. To, że iż jedna rzecz (zwyczaj) dla jednego kręgu kulturowego wydaje się zła, a dla innego dobra, jeszcze nie podważa idei że Dobro i Zło jako energie powiedzmy, spajające Wszechświat nie istnieją. Dobro i Zło (abstrahując od wszelkich religii czy ideologii) jest jak dzień i noc, światło i ciemność, piękno i szpetota, miłość i nienawiść. Gdyby nie istniało - przynajmniej Ich wyobrażenie, przeczucie, intuicja, jakże byśmy mogli w swoim postępowaniu kierować się wg takiego czy innego wzorca. I chociaż błądzimy, raz przybliżając się doń, raz oddalając, jednak to właśnie poszukiwanie tych uniwersalnych pierwiastków od eonów skłania ludzi do metafizycznych, ale i egzystencjalnych pytań. Ponieważ fakt iż np. nie wierzy się w Boga, bogów, etc... jeszcze nie skłania mnie do tego, bym uwierzyła że całym Uniwersum rządzi wyłącznie materia. Materializm to droga donikąd.
To pierwsza część tego tekstu Seneki. Będą jeszcze w bliskim czasie (paru tyg. max) co najmniej trzy. Na koniec znaleziony ostatnio na YT wywiad z Grahamem Hancockiem, który w zgodzie z moimi własnymi poglądami (jakże mnie to cieszy) wypowiada się nt. w.w. Dobra i Zła. Polecam :)
Pragnę jedynie uczulić, iż jasnym się staje dowodzenie Seneki, dopiero kiedy się zrozumie, że czy tego chcemy czy nie, świat w którym żyjemy opiera się na dualizmie: uniwersalnego Dobra i Zła. Proszę o zawieszenie wyuczonych regułek, dogmatów tudzież dalekowschodnich buddyzmów i szamanizmów, nt. tego czym jest Dobro i Zło. Mnie chodzi o czysto filozoficzne podejście do tego zagadnienia, a więc jako o nierozerwalne składniki Uniwersum, którym podlegamy.
Dobro i Zło to nie wyłącznie produkt ludzkiej mentalności, która go skłania do takich a nie innych poczynań. To, że iż jedna rzecz (zwyczaj) dla jednego kręgu kulturowego wydaje się zła, a dla innego dobra, jeszcze nie podważa idei że Dobro i Zło jako energie powiedzmy, spajające Wszechświat nie istnieją. Dobro i Zło (abstrahując od wszelkich religii czy ideologii) jest jak dzień i noc, światło i ciemność, piękno i szpetota, miłość i nienawiść. Gdyby nie istniało - przynajmniej Ich wyobrażenie, przeczucie, intuicja, jakże byśmy mogli w swoim postępowaniu kierować się wg takiego czy innego wzorca. I chociaż błądzimy, raz przybliżając się doń, raz oddalając, jednak to właśnie poszukiwanie tych uniwersalnych pierwiastków od eonów skłania ludzi do metafizycznych, ale i egzystencjalnych pytań. Ponieważ fakt iż np. nie wierzy się w Boga, bogów, etc... jeszcze nie skłania mnie do tego, bym uwierzyła że całym Uniwersum rządzi wyłącznie materia. Materializm to droga donikąd.
To pierwsza część tego tekstu Seneki. Będą jeszcze w bliskim czasie (paru tyg. max) co najmniej trzy. Na koniec znaleziony ostatnio na YT wywiad z Grahamem Hancockiem, który w zgodzie z moimi własnymi poglądami (jakże mnie to cieszy) wypowiada się nt. w.w. Dobra i Zła. Polecam :)
Komentarze
Prześlij komentarz