"Axis Mundi" - Mit o stworzeniu świata w mitologii słowiańskiej


"AXIS MUNDI" painting by David Heskin & Aloria Weaver

--  Chciałabym wyjaśnić, tym którzy -- ewentualnie -- zauważyli zniknięcie mojego bloga "Rozstajne drogi", iż nie stało się to za moją wolą... W tym wypadku zadziałała siła wyższa. Nie jest to pierwszy raz, kiedy dostaję po łapach od html, więc aby teksty, w których napisanie włożyłam wiele serca i czasu, nie przepadły, postanowiłam poprzenosić je prędziutko tutaj. Teksty z serii: "Mity greckie" -- R. Gravesa wstawiłam na pasek kategorii, znajdziecie je przed "Popularnymi postami". Miłej i owocnej lektury zatem życzę --




Nie jestem znawczynią mitologii słowiańskiej, prawdę powiedziawszy o niej jednej, spośród licznych innych, wiem najmniej. Jednak na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tyle, iż tzw. uczeni polscy, skutecznie zaciemnili ów przedmiot, tak że chcąc dzisiaj poznać przynajmniej podstawy tego najmniej znanego, lecz przez to właśnie tak ciekawego, systemu wierzeń, muszę uciekać się do różnego rodzaju sztuczek, swobodnych interpretacji, ale też posiłkując się wiedzą ludzi, których świat nauki pieszczotliwie określa "odszczepieńcami" czy "mąciwodami". Prawda jak zawsze, leży gdzieś pośrodku, lecz odkąd odkryłam w antycznych zapiskach z kręgu minojskiego, jak bardzo się mylą, czy też świadomie zafałszowują obraz pradawnych Słowian i ich bogatej spuścizny kulturowej, nie potrafię przyznać racji "twardogłowym" akademikom. Wydają mi się ich elaboraty szachrajstwem, są gronem opłaconych kłamców i obłudników, w których interesie wcale nie leży prawda dziejowa, lecz doczesne korzyści i miałkie ideologie. Do tego jeszcze wliczam liczne grono kapłańskie, które w największym bodajże stopniu przez ponad tysiąc lat niszczyło wszelkie ślady słowiańskiego panteonu, o czym świadczyć mogą wzmianki o zabytkach kultury arkońskiej (tak ja ją nazywam, gdyż odnosi się ona do największej w starożytności świątyni słowiańskich bogów w Arkonie, którą mieli zburzyć definitywnie w 1168 r.: król duński Waldemar wraz ze świtą schrystianizowanych Książąt Pomorskich), przetransportowanych aż do stolicy papieskiej. Tak sobie myślę, czy może być tak, aby polskie dziedzictwo kulturowe, tak cenne dla współczesnych, bo też każde znalezisko z przeszłości jest bezcenne, wciąż pozostawało w rękach papieża? A jeśli tak, to dlaczego -- na litość -- podczas wieloletniej posługi JPII nie uczynił dosłownie nic, aby cenne zabytki zwrócić Polakom? Ja rozumiem, że w czasach gdy to się działo, chrześcijaństwu zależało, aby ludność słowiańska odeszła od starych wierzeń, lecz dzisiaj sprawy tej natury są odrębne od wiedzy historycznej. Dlaczego zatem "ktoś" jakieś stronnictwo zapewne, wciąż wzbrania się przed ponownym zapisem historii, która bynajmniej nie rozpoczęła się w kraju nad Wisłą w V czy X w. n.e., lecz jak wskazują na to zachowane informacje z Krety, sięga III tyś. p.n.e. albo i wcześniej?


Zanim jednak spróbuje po swojemu zagłębić się w tematykę dzisiejszego posta, chciałabym z wami podzielić się pewnym wspomnieniem, które od dwóch dni nie daje mi spokoju. A mianowicie...


Ponad rok temu nawiedził mnie pewien sen. Nie był to zwykły sen, lecz dzisiaj już wiem, że był, pozwolę sobie nieśmiało użyć tego słowa: "proroczy". Żebyście jednak nie pomyśleli o mnie czegoś niemiłego dodam, że wypełnił się on w stosunku do mnie i nikogo więcej. Teraz już to rozumiem, ale w tamten czas, błądziłam po omacku, nie pojmując jego natury. A wyglądał on tak:

 "Znalazłam się za granicą. W jakimś obcym mieście. Wraz z jakąś osobą, nie znałam jej, zwiedzałam ulice starego, zabytkowego miasta europejskiego. Były z nami jeszcze trzy starsze panie,  takie trzy-wesołe wdówki, ale jako że wszystko wokół bardzo nas fascynowało, wnet rozproszyłyśmy się po mieście. Ja konkretnie dotarłam do jakiejś księgarni, ale w odróżnieniu od rzeczywistości, nie miałam odwagi do niej wejść. Coś mnie powstrzymywało. Wówczas zorientowałam się, że gdzieś w tym zamieszaniu zgubiłam pozostałe osoby i zaczęłam je szukać. Kiedy na dobre wpadłam w panikę, że zgubiłam znajome, przechodząc opodal parkowej alejki, dostrzegłam siedzące na ławeczce trzy sylwetki. Doskoczyłam do nich, mówiąc: "Tutaj jesteście", o ile pamięć mnie nie myli, tyle że to nie były one. Doszłam więc do wniosku, że na pewno, tak czy owak, spotkam je w hotelu, gdzie się zatrzymałyśmy. Poszłam dalej zwiedzać i w ten sposób, dotarłam do jakiejś katedry. W jednej chwili sen przeniósł mnie do podziemi owej budowli. Ściany owej krypty zdobiły sceny z NT, ale jakieś dziwne, obce i tchnące czymś niedobrym, złowrogim. Moją uwagę przykuło zwłaszcza przedstawienie Ukrzyżowanego, który rozpostarty na krzyżu, leżał na ziemi. Lecz nie to, było w tej scenie najdziwaczniejsze, lecz widok wielkiego lwa, który kłami wgryzał się w twarz Jezusa, spoczywając swym ogromnym cielskiem na jego kruchym korpusie. Scena była upiorna". Tak zakończył się ów sen.

Musicie mi zawierzyć, że mocno to przeżyłam, gdyż do tego dnia -- jak mogę dzisiaj powiedzieć o sobie -- byłam raczej osobą wierzącą. Na pewno nie mniej słabą i grzeszną niż większość z was, lecz jednak, wychowana na wierze przodków i chrześcijańskim obrządku pape, który skumulował się w mej osobie w postaci -- mesjanizmu (Link dla wyjaśnienia), wierzyłam w Boga. Przechodziłam trudne chwile, upadałam na duchu raz na kilka miesięcy, można więc powiedzieć, że mój świat był kruchy jak opadły liść. Ale "pragnęłam" wierzyć i walczyć o tę szczątkową wiarę we mnie z całych sił. Wtedy jednak, jak na złość, dopadł mnie chłoniak. Nie pojmując zatem natury swego snu, wytłumaczyłam go sobie na opak. Z całych sił odnawiałam w sobie wiarę, nie dając się złamać chorobie, która jednak postępowała. W ciągu trzech miesięcy schudłam przeszło kilkanaście kilo-, straciłam trzy-czwarte włosów, guzy na węzłach chłonnych były coraz większe i zostawało mi już tylko jedno, ostra chemia, bo wszystko inne, pomimo iż rzekomo miałam lekką, niegroźną odmianę, zawiodło. I wtedy właśnie pomyślałam, że skoro i tak mam trafić do piachu, niech przynajmniej nie cierpię tuż przed. Zrezygnowałam z chemii, zresztą wcześniej nie spożyłam ani jednej tabletki (jakoś nie znoszę nawet przeciwbólowych, zawsze leczyłam się ziołami) i nie stawiłam się w szpitalu. Totalna aberracja, ale nie nihilizm.



Do dzisiaj nie potrafię sobie, ani innym, wytłumaczyć (a próbowałam wiele razy i na wiele sposobów), co miało miejsce później i jak to w ogóle możliwe. Ach, gdyby istniała prosta odpowiedź, np. że odnalazłam cudowne remedium, które postawiło mnie z dnia na dzień na nogi, albo że dostałam się w ręce jakiegoś szamańskiego uzdrowiciela, czy że modliłam się o wyzdrowienie i moja modlitwa została wysłuchana. Niestety. Żadna z tych odpowiedzi nie byłaby jednak prawdziwa, nawet to ostatnie, bo widzicie, w tamtych dniach, przekonana, że choroba jest dla mnie pewnego rodzaju "próbą", o którą posądzałam także innych (nie macie pojęcia ile odsunęło się ode mnie osób przez moją nadgorliwość religijną), wmawiałam sobie, że tam, po drugiej stronie będzie mi lepiej i że może to już czas, skoro ten świat zmierza ku przepaści. Do jakich to myśli potrafi dojść chory na urojenia umysł, a ja, no cóż, mam bogatą wyobraźnię.


Nie, moi drodzy. Mnie przytrafiło się coś innego. Nie prosiłam o to, nie spodziewałam się tego i do dzisiaj nie potrafię tego zrozumieć. Któregoś wieczoru, rok temu, usiadłam do biurka w moim gabinecie, miejscu mej pracy, tam gdzie zazwyczaj snuję swoje literackie opowieści, choć jak na razie tylko do szuflady, i zaczęłam wpatrywać się w przestrzeń przede mną. Nie pamiętam co myślałam, lecz najpewniej "zupełnie" nic. Jakby ktoś wziął niewidzialną gumkę i wymazał z mego umysłu wszystkie troski, ból i urojenia. Pamiętam za to uczucie z tamtego wieczoru. Stałam się lekka, jak puch; spokojna jak woda w jeziorze; pewna w całym bezmiarze wcześniejszej niepewności. W jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czy jakby ktoś włączył w mym sercu i umyśle "przycisk enter", czy inszy guziczek -- przestałam wierzyć. Zachowałam wiedzę i wrodzoną ciekawość, ale "wiara" gdzieś zniknęła. W ciągu kolejnych kilku miesięcy, co ja mówię... -- tygodni, chłoniak -- zniknął zupełnie (jakby nigdy go nie było). Znowu cieszę się pełnym zdrowiem a lekarze o mało nie zrobili ze mnie "sensacji roku".


Musicie zrozumieć, jeśli w ogóle was to ciekawi, że w tamtej chwili, kiedy zdałam sobie sprawę, co się stało, poczułam się głęboko zraniona i jak dziecko odcięte od matki, porzucona. Nie rozumiałam tego. Jak można, tak nagle, utracić coś, za co jeszcze przed godziną, byłoby się skłonnym oddać życie? Jakim "cudem"? Ano właśnie.... Dzisiaj, z perspektywy czasu zaczynam sobie myśleć, jako jedną z alternatywnych odpowiedzi, że być może, w głębi serca nigdy, tak naprawdę, nie wierzyłam. Albo, że... Wiara została mi odebrana. Ale wtedy oznaczałoby to, że jakiś bóg czy bogowie naprawdę istnieją, nie mówiąc już o tej drugiej stronie, a przecież... Ja już w nich "nie wierzę". Tak sądzę, bo bliżej mi do agnostyka. Opieram się na wiedzy. Różne nachodzą mnie wnioski i często spekuluję: A co jeśli?, lecz nie czuję w sobie skłonności, ku powrotowi. Dopóki wierzyłam, stale się bałam. Moje życie było jednym, wielkim pasmem przepraszania za prawdziwe i urojone słabości. Tym razem jednak, cały ów ciężar i poczucie winy -- zniknęło. Stałam się wolna? Nie wiem... Wiem za to, że pod wpływem tamtego doświadczenia, jak wygłodniały i spragniony na pustyni, rzuciłam się na "wiedzę". Jakaś wewnętrzna, ale i zewnętrzna siła, bo nawiedzała mnie zewsząd gorąca myśl, że powinnam czegoś "szukać", że odpowiedź istnieje, wciąż podsuwała mi kolejne tomy, zwoje i cytaty. Po nitce do wielkiego kłębka i tak przez ostatni rok przeczytałam niemal wszystkie Święte Księgi (wciąż podczytuję Wedy), kończąc na wszystkich -- znanych mi -- mitologiach i stale podczytuję zapiski antycznych historyków, filozofów i inszych mędrców z całego świata. Jakby na potwierdzenie słuszności mych przeczuć, nawet wzrok przestał mi się pogarszać, choć staram się go oszczędzać. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak znaczących i spełniających się z dnia na dzień snów. Nie potrafię tego wytłumaczyć. I wciąż... gna mnie do przodu owa "myśl", że mam "szukać", bo odpowiedź istnieje. Tylko jak brzmi:  Pytanie? I czy zdążę je zadać w porę?

 
"Axis Mundi" = Drzewo Życia, Kosmiczne Drzewo, wg.Eliade i Campbella


Dlaczego o tym wszystkim piszę? Zapewne dlatego, że w moim życiu przyśniły mi się tylko 3 naprawdę ważne sny, które choć oddzielone w czasie, pamiętam doskonale. Drzewo kosmiczne jako żywo przypomina mi inny sen, z czasów studiów, po którym długo nie mogłam dojść do siebie. Tak był piękny, ale i jego odczytuję dzisiaj na nowo.
"Przyśnił mi się gęsty, prastary las. Las jest częstym motywem moich snów, najczęściej się w nim chowam, uciekając przed "światem". Ale ten las, był inny. Stojąc w jego głębi, jakby na rozstaju dróg, ujrzałam przed sobą bardzo wysokie i dumne drzewo. Na jego pniu, widniały kreślone czymś białym, runiczne znaki. Tak naprawdę nie były to runy, lecz obce mi, zapomniane być może przez ludzkość, symbole. Nie pamiętam już czy stałam przed tym drzewem, czy klęczałam, za to pamiętam dobrze, że chwilę później znalazłam się w samym środku owych przecinających się dróg. Zza pleców dobiegło mnie skrzypienie wozu i kiedy odwróciłam się, ujrzałam Starca z bardzo długą, białą jak śnieg brodą. Istny Gandalf, słowo daję. Zgarbiony, lecz uważny, siedział na koźle, trzymając w dłoniach skórzane lejce. Co jednak niezwykłe jego wóz, jak też sam koń go ciągnący, zdawał się nie dotykać ziemi. Nie widziałam ani nóg konia, ani kół. Dostrzegłam za to, że Starzec wiezie na wozie jakieś krzaki, patyki i mech. Zdziwiona tym, zapytałam się go: Na co to? Po co to robisz? On zaś, odrzekł mi: Wyrzucam chwasty z mojego lasu. Ot i cała tajemnica. Starzec ów, był jakby Strażnikiem Lasu. Zachowywał go w czystości. Po tym spotkaniu ruszyłam przed siebie, ale nie traktem, lecz na skos, gdzie przesłonięta przez chaszcze ścieżka, usłana kamieniami, korzeniami, śliska i raczej niewygodna, wiodła stromo pod górę. Nie wiem co kazało mi tam iść, lecz w miarę jak zbliżałam się do szczytu, stwierdziłam, że po obu stronach ścieżki rosną równym rzędem leśne drzewa, okalały zaś ją wysokie obwałowania z ziemi, w których, w miarę zbliżania się do szczytu, tkwiły małe, okrągłe okienka. Dziwne... Lecz w końcu, gdy dotarłam na górę, ujrzałam ukryte przed oczami wścibskich, wejście na teren leśnej osady. Przez kamienną bramę weszłam w jej obręb, a tam ujrzałam mnóstwo niskich -- dla ludzi jednak przeznaczonych -- domków pokrytych strzechą, budowaną na bardzo stary, zapomniany już sposób. 
  
Wyglądały mniej więcej tak... (To słowiańska zabudowa)

Przytulone jeden do drugiego, bez jakichkolwiek oznak nowoczesności, bez ładu i wielkomiejskiego porządku wraz z chodnikami i całym tym współczesnym porządkiem, niczym małe grzybki skrzatów, służących im za domostwa, tłoczyły się w sielskiej atmosferze harmonii i choć nigdzie wokół nie było trakcji elektrycznych, w każdym z domków jarzyło się zza firanki niewielkich świetlików, przyjemne, zachęcające światło. W osadzie tej jednak, żyli wyłącznie starzy ludzie. Nie dojrzałam nigdzie ani jednego dziecka czy człowieka w kwiecie wieku. Sami staruszkowie. Jak wyglądałam ja sama? Nie wiem, nie widziałam swej sylwetki, byłam niczym "anonimowy" obserwator. Po chwili jednak podeszła do mnie jakaś babcia ze skaczącym obok niej białym, na w poły widzialnym- i niewidzialnym pieskiem, i bez pardonu poprosiła mnie, abym odprowadziła ją do centrum osady, gdyż chciała przysiąść sobie na drewnianej ławeczce stojącej pod ścianą jednego z domków. Gdy tak uczyniłam, dowiedziałam się od niej, że za chwilę zajdzie słońce. Przed nami bowiem, rozpościerał się przepiękny widok na morze drzew, hen daleko na horyzoncie. Cały świat zdawał się jednym, wielkim lasem. Zaś my, niczym na czubku góry, jedynym prześwicie owego lasu, zdawałyśmy się wybrańcami losu. Pamiętam, że w tamtej chwili powiedziałam: Ależ tu musi być cisza o poranku, jak pięknie śpiewają ptaki. Nie było końca mojemu zachwytowi. Wtedy jednak dotarło do mnie, że stojący niedaleko domek (każdy bowiem mieszkaniec osady miał swój własny), należy do mnie. Ruszyłam więc do niego a stojąc na progu powitały mnie rozwarte drzwi... Ale kiedy zamierzyłam się, aby doń wejść, na środku izby ujrzałam stojącego Starca z białą brodą. Spojrzał na mnie chłodno... Zaś ja sama cofnęłam się -- jak na filmie -- w przyspieszonym tempie, jak najdalej od tego cudownego miejsca, z powrotem do rzeczywistości, ale... Wbrew sobie".


Po przebudzeniu rozpłakałam się w poduszkę, musicie jednak wiedzieć, że tamtej nocy, miałam poważne problemy z sercem. Cucono mnie wtedy, a gdy później spojrzałam do lustra, białka moich oczu przypominały oczy wilkołaka, całe czerwone od rozlanej z pękniętych żyłek krwi. Według lekarza, przeżyłam w nocy mały, na szczęście niegroźny, bo wciąż żyję -- zawał. Czy mój sen miał z tym coś wspólnego? Czy mój mózg próbował mnie w nim uspokajać, bo wzrastało mi ciśnienie? Czy może doznałam czegoś, co niektórzy nazywają - małą zapaścią? I może dane mi było doświadczyć czegoś naprawdę niezwykłego?


 


[Klip pochodzi z filmu "Mgła" na podstawie książki S. Kinga, nie kierujcie się akcją, tylko muzyką: Within Temptation i to ze względu na nią wklejam ten clip - pasuje jako podsumowanie moich sennych widziadeł].


Trudno mi powiedzieć, lecz w powiązaniu z tym pierwszym snem, który wam opisałam oraz wczorajszą rozmową, którą odbyłam z pape na temat jego wiary i mojego jej braku, zaczynam zastanawiać się, czy w jednym i w drugim przypadku, ktoś lub coś próbował mi dać do zrozumienia, że "nie dla mnie" to szczęście, które spotkać może tylko wybrańców? Co, jeśli utrata mej wiary, jak i wymowa snu o leśnej osadzie, w której padają słowa: "wyrzucić chwasty z mego lasu", są ze sobą powiązane? W takim wypadku -- bo kimże ja jestem, aby mieć jak Richard Dawkins 100% pewność -- owszem, zostałam poddana "próbie", ale nie przeszłam jej pomyślnie; może wciąż jestem pod czujnym okiem kogoś lub czegoś, co szuka we mnie odpowiedzi. Czy w takim razie ja sama, znam owe: "Pytanie"?? A może już dla mnie za późno..?


Słowiańska bogini Mokosz, Matka Ziemia i Wody


Tyle ode mnie. Pora, abym powróciła do tematu przewodniego, czyli mitu o stworzeniu świata w zachowanych źródłach polskich. Zaznaczam jednak, że jestem na początku swojego studiowania mitologii słowiańskiej. Chciałam jednak nakreślić bardzo ciekawy, według mnie, wątek przewodni, który przyda się każdemu, kto w Polsce szuka odpowiedzi na temat swoich korzeni. Pomimo iż nie uważam Aleksandra Gieysztora za autorytet w tej dziedzinie, jego "Mitologia Słowian" wydaje mi się w wielu kwestiach powielać aryjsko-irańskie bzdety o korzeniach Słowian, to jednak i w tej jego książce znalazłam kilka cennych informacji, stąd mogę ją nieśmiało polecić także i wam, na sam początek. Innych pozycji na razie nie wymienię, bo dopiero mam je w planach do przeczytania, nie chcę nikomu nieumyślnie polecić jakieś zakłamane wydawnictwo, a przekłamań jest w polskiej historiografii niemal 99%. Głównie za sprawą: chrześcijańskich kronikarzy z początków Królestwa Polskiego, kończąc na rosyjskim lobby z czasów rozbiorów i PRL, którzy po dziś dzień niszczą wszelką polskość w szkołach, na uniwersytetach i poprzez nośniki medialne, dosadnie nazywając wszystkich narodowców i ludzi dociekających prawdy, nacjonalistami, faszystami, etc. Wpisuje się to w kontrowersyjną, lecz nie "omyłkową" wypowiedź mułły Obamy. Ale to inna sprawa.

Jak stwierdził Gieysztor, ku czemu się przychylam, rysując sobie w głowie ogólną wizję słowiańskiego panteonu, wątki kosmologiczne Słowian dzieliły się na dwa podstawowe założenia:

-- wątek oceaniczny wód prabytu (stąd bowiem ma pochodzić na wzór pre-sokratejski, nasienie Ziemi. Biorąc z kolei do rąk Biblię (Torę czy chrześcijańską wersję), znajdujemy słowa o tym, jak Bóg unosił się nad pra-oceanem, czy nad bezmiarem wód);
-- oraz wątek dualistyczny (stworzenie świata i człowieka w koniecznej współpracy dwu istot antagonistycznych. I tak w rozumieniu mitycznym, może zarówno chodzić o Boga i jego przeciwieństwo, jak i parę Stworzycieli: męski i żeński aspekt Stwórczy).

Na początku -- wedle założeń -- nie było niczego więcej poza niebem i morzem, po którym pływał łodzią Bóg oraz Czartem (słowiańska etymologia tego słowa, od "čerti" = "uciąć" ergo = "okaleczona postać"), wyłaniającym się z piany morskiej (jakieś skojarzenia z wężem Ofionem z greckiego mitu o stworzeniu?), który przysiadł się do Boga. Istnieje jeszcze jedno słowiańskie określenie dla owej przeciwstawnej Bogu mocy stwórczej: "Bies", pokrewny z litewskim "baīsas" = "strach" (dla porównania Gieysztor przytacza ciekawą informację z indyjskich Wed. Otóż w hinduizmie istnieje pokrewne określenie na groźne, demoniczne istoty, brzmi ono: "bhāsah" co znaczy dosłownie "światło". Coś wam to przypomina? Jeśli wspomnę tylko, że w judeo-chrześcijanizmie Lucyfer był Archaniołem Światła, Gwiazdą Zaranną, Jutrzenką, Światłością, etc).
Uwaga ode mnie:  Podobieństwa w różnych mitologiach na temat pra-wody, mogłyby również wskazywać na mit o Potopie. Skoro w procesie kreacji mamy powstanie świata z Wody, ponawia się również "łódź", czy może być tak, że w jednym, jak i w drugim przypadku chodzi o "odrodzenie się" ludzkości po jakimś wielkim kataklizmie? A zatem kto ma rację, naukowcy twierdzący, że świat ma miliony lat... Czy jednak święte teksty, które każdorazowo wskazują na przedział czasu między 10 a 6 tysięcy lat, co pokrywa się również z datowaniem geologów i archeologów na w.w. kataklizm? Warte zastanowienia, gdyż według mnie ani jedna z tych koncepcji nie musi wcale oznaczać, że wtedy właśnie zrodził się świat. Wtedy mogli zrodzić się... ludzie.

Jeśli chodzi o mit o stworzeniu świata, także i tutaj, przynajmniej według mojej oceny, wkradł się tzw. judeo-chrześcijański lapsus, tłumaczyć go jednak trzeba symbolicznie. Słowa, nazwy, to zaledwie narzędzie dla zrozumienia podstawy mitu. Według niego, to Czart miał podsunąć Bogu stworzenie świata, bo sam tego zrobić nie mógł. Dlaczego? Przy założeniu, że w miejscu Czarta znajdowała się Bogini, prostszym się zdaje wyjaśnienie. Świat mógł powstać jedynie przy "współpracy - przeciwieństw", a więc za sprawą Jedności antagonistycznych pierwiastków. Taka jest moja hipoteza. Ale wracając do mitu... Czart ów miał zanurkować w głębiny i z dna wydobyć dla Boga garść ziemi. Bóg zaś garść ową cisnął na wodę i tak powstał ląd. Z początku był jednak lichy, wąski i skąpy. Oboje ledwo się na nim mieścili. W dodatku Czart wpadł na chytry plan, aby podczas drzemki Boga, zepchnąć go do wody... Zupełnie jak nocne przepychanki w łożu pary małżonków, nie sądzicie? Na jego nieszczęście uzyskał tylko tyle, że od strony Boga, na wschód i od jego -- na zachód, ziemia zaczęła się poszerzać. I masz babo placek.
 
Rycina wykonana przez prof. Stanisława Jakubowskiego, przedstawiająca bogów słowiańskich Swaroga i Swarożyca (Swarożyńca).

Tak miał się rozpocząć wielki między "Stwórcami" (tak właśnie ich zwie mitologia słowiańska) spór. Sami przyznacie, że głupi to powód, aby na tysiące lat walczyć ze sobą. Bardziej ów mit przypomina greckie swary Zeusa i Hery, boskiego małżeństwa bogów najwyższych i tak też, na chwilę obecną, tłumaczę sobie owe podanie. Co jednak ważne, spór ów -- zakończyć się miał w sposób, dość zrozumiały przykładowo dla wyznawców Judaizmu. Otóż Bóg - Ojciec, miał się wycofać w niebiosa (nadal jest wszechmogący, czasem okazuje swój gniew i rzuca gromy, ale na co dzień, daje się zastępować przez inne bóstwa, które przejmują rządy nad niebem i ziemią, przyrodą i społecznością ludzką), tymczasem Czart miał zostać strącony w otchłań. Proszę jednak pamiętać, że Starożytni Słowianie inaczej rozumieli ową "otchłań". Południowi Słowianie, posiadają mit, w którym znajduje się wątek karania owego Czarta, bardziej szczegółowy. Miał on zostać porwany przez wielkiego byka w głąb Ziemi; pojawia się tam również motyw "drzewa", z którego liści, niczym greckie nimfy jesionowe, powstali nasi przodkowie.


W XIX w. -- głównie za sprawą badaczy tzw. zoroastryzmu czy manicheizmu, ten ostatni był religią czarnoskórego św. Augustyna, zanim się ochrzcił -- odkryto mit o pochodzeniu samego Szatana (czyli w.w. Czarta), który miałby być starszym bratem Jezusa. Podkreślam, to nie jest moja teza, tylko ją przytaczam. W oparciu jednak o ów dualizm, istnieje także w mitologii słowiańskiej założenie, że Czart, Żmij, czy jakkolwiek rozumiano dawniej złe moce, stworzył ciało człowieka, podczas gdy Bóg, tchnął weń duszę. I dlatego właśnie, gdy ciało człowieka umiera, wędruje ono do ziemi (jeśli zaś chodzi o kremację = trafia ono do Ognia, również domenę sił przeciwnych Bogu lub wody = pra-ojczyzny Czarta), zaś jego dusza, jak wierzą miliardy na naszej planecie, wędruje ku Bogu.




Dawni Słowianie wierzyli zatem, że losem pomyślnym kieruje "dobry bóg", wrogiem zaś jest "bóg zły" (czarnobóg, bóg czarny... Ciekawe, że Rastamani, za swym guru B. Marleyem, wierzą, że bóg jest czarny, jak Oni). Podobnie jest w naszych czasach. Kiedy nam się wiedzie, dziękujemy za to Bogu, kiedy dzieje się nam krzywda, obwiniamy za to Złego.

Muszę jednak w tym miejscu coś zauważyć, troszkę z innej beczki, choć wciąż trzymając się "religioznawstwa". Moją uwagę przykuła taka dziwna, kolorystyczna, że tak powiem, zależność dwóch molochów monoteistycznych. Z jednej strony -- Chrześcijaństwo, z drugiej -- Islam. I tak, jak następuje: 
Kapłani chrześcijańscy, noszą się na czarno, prawda? Zaś ortodoksi islamscy -- na biało. Nadążacie? Chrześcijanie za największą świętość, symbol czystości uważają biały, okrągły opłatek, tzw. Eucharystię, Ciało Boże, podczas gdy islamiści wielbią wielki, czarny sześcian, słynny święty kamień z Mekki, który zesłało niebo i sczerniał od grzechów świata. Łapiecie? No to dalej... 
Na Chrześcijaństwie obecnie wiesza się psy. Ludzie tacy przykładowo jak Richard Dawkins, choć nie twierdzę, że ludzie głupi, bo szanuję ich i czytuję ich prace naukowe, czy u nas np. poseł Palikot, w którego wykształcenie z filozofii osobiście szczerze wątpię, ale i inni, oskarżający kościół rzymsko-katolicki o najgorsze wynaturzenia (również nie twierdzę, że bezpodstawnie), na każdym polu podkreślają, że Chrześcijaństwo jest fuj, bee i ogólnie do bani. Jednak jedyne, co -- mnie osobiście -- razi w tej religii, to jej złe tłumaczenie przez słabych na intelekcie kapłanów, bo przecież jeśli chodzi o podstawy wiary chrześcijańskiej, nie można powiedzieć, aby czyniła ona światu Zło. Zło czynią i czynili -- ludzie; zwykle słabi, głupi, małostkowi i rządni władzy czy pieniądza. Co to jednak ma wspólnego z Bogiem, Mesjaszem Chrześcijan? 
Podobnież Pismo Święte. Sama podstawa dla owej "wiary" jest dobra i nie zagraża światu, życiu a zwłaszcza Dobru, co jedynie błędny jej zapis, zła jego interpretacja. Czy jednak ktokolwiek oddziela sferę ludzką od duchowej, kiedy ciska gromy w Chrześcijaństwo? Nie. Podobnież jak w wielu innych kwestiach, traktuje się te dwie różne sfery jednakowo.

Tymczasem Islam -- który u podstaw, a więc w Koranie ma wyłącznie: kłamstwa, nienawiść rasową, religijną, czy polityczną, w imieniu którego codziennie gdzieś w świecie giną tysiące a w samym tylko XX w. zginęło z jego rąk* dwieście milionów ludzi (Hitler i Stalin kłaniają się z podziwu zza grobu), obecnie nazywany jest -- Religią Pokoju. 
W Chrześcijaństwie liczy się: jednostka, jako indywidualność, w Islamie -- stado, unifikacja, bez względu na koszty i przy zerowym sprzeciwie. Tyle na marginesie, do rozważenia.

Opozycja wody i ognia (ad. konieczne, lecz przeciwstawne elementy świata), nawiązując do mitu o stworzeniu, odgrywa kluczową rolę w zrozumieniu wierzeń Słowian. Skąd wzięły się w średniowiecznej ikonografii przedstawienia Czarta-Diabła jako smoka, co również istniało w pradawnych wierzeniach pogańskich? Z tej prostej przyczyny, iż smoki pochłaniały wodę, aby ugasić żar tlący się w jego środku; smoki są częścią zarówno żywiołu ognia (światło i ciepło), wody (płodność jak i mityczna otchłań) oraz powietrza i ziemi, w głębi której przeważnie znajdują schronienie. Mitologia słowiańska wplata jednak do tej wizji także postacie tzw. żmijów (bytów lotnych), prowadzących ze smokiem odwieczną walkę. Latają oni po niebie, rozdzierając je błyskawicami.


Kiedy jednak smoki-wodne porywają kobiety, aby je pożreć (patrz: Księga Genesis ST, czy Apokalipsa NT o "niewieście" ściganej przez mitycznego smoka), ogniści żmijowie wchodzą z owymi kobietami w stosunek, z którego rodzą się silni i mądrzy "synowie słońca", legendarni "herosi". Ślady tych wierzeń przetrwały do naszych czasów, w postaci sukkubów czy inkubów. Smoki pożerają słońce, księżyc i gwiazdy, zaś bohaterowie, ucinają im głowy, wydobywając ciała niebieskie.


Istnieje jeszcze inne spojrzenie na motyw strąconego w Otchłań przeciwnika Boga. Miał on zostać przykuty łańcuchem do słupa wewnątrz ziemi. Cały rok rozkuwa się on wytrwale, ale gdy tylko jedno ogniwo dzieli czarta od wolności, łańcuch skuwa się na nowo, w porze wiosennego przesilenia. Ponoć gdy wreszcie, kiedyś, uda się mu wyzwolić z okowów, nastąpi koniec świata, ziemię zaleje woda i spali ją ogień. Trzeba wam wiedzieć, że ten sam mit istnieje w Wedach. To naprawdę interesujące...



Łańcuch, który krępuje Czarta, jest symbolem cyklu wegetacyjnego, zaś uderzenia pioruna, co roku rozpoczynają nową fazę wegetacyjną (Wiosnę), co oznacza, że diabeł nadal jest na uwięzi.


Dwoistość świata to inaczej związek Boga w niebiesiech a Czartem w podziemiu. Pośrodku -- to, co na ziemi i pod sklepieniem niebieskim -- rozgrywa się jednak owa mityczna walka Dobra ze Złem. Obieg wody z podziemia w chmury i ognia z niebios na ziemię, jest dobrym przykładem owego zapętlającego się związku. 


Axis Mundi

Mit o "drzewie świata" (Axis Mundi), o którym wspomniałam już kilka razy, istnieje we wszystkich, najdawniejszych nawet, mitologiach świata, także i Słowianie go znali. Miało ono być stworzone przed narodzinami świata a potem, zapobiegliwie, umieszczone w jego środku. Jest to zatem "kosmiczne sacrum" (albo "kosmiczna góra"). Według wiary Słowian, ziemię podtrzymują zwierzęta lub ryby. Starożytni Grecy umiejscawiali ów "pępek świata" w Omphalos, tam też znajdowała się najbardziej znana wyrocznia. Niebo z kolei podparte jest słupem.


Posąg Światowita
Egipcjanie z kolei wznosili słynne obeliski. Słup ów miał dotykać Gwiazdy Polarnej i stał że on w samym środku Ziemi. Kopuła niebieska, na której przedstawia się nam prastary pochód bogów, stale się obraca (w niektórych podaniach owa kopuła jest kamienna), a gwiazdy, samo Słońce i błyskawice, świecą przez otwory lub pęknięcia.



Rzecz ciekawa, na marginesie... Kiedy byłam mała, takie było moje pierwsze, intuicyjne rozumienie gwieździstego nieba. Wyobrażałam je sobie, niewiele wiedząc o wierzeniach Pradawnych, jako czarne sukno, poprzez szczeliny którego, spozierają na nas bogowie, bóg lub aniołowie. Raz w życiu obserwowałam przed laty lot Komety Halleya i pamiętam doskonale uczucie, które wtedy mnie przepełniało. Czułam się częścią czegoś naprawdę wielkiego. Mam nadzieję, że będzie mi dane ujrzeć ją raz jeszcze w 2061 r. bodajże. Byłoby miło... ;)


Serbscy Słowianie wierzyli, że do tego właśnie słupa, zakuto Czarta ( w postaci czarnego psa... mam silne skojarzenia z Cerberem, a wy?), i gdy trzęsie on tym słupem, trzęsie się cała ziemia. Kiedy niedawno zatrzęsła się ziemia na północy Italii, wstrzymałam oddech, bo chcąc nie chcąc pomyślałam o tym micie. A co jeśli? To, plus wierzenia Greków, że pod wulkanami przygnieceni leżą Giganci i któregoś dnia powstaną, jak i wierzenia wedyjskie o Asurach strąconych do podziemi za pychę, mocno się zakleszcza, jakby na to nie patrzeć.



Zaś wracając do owego "drzewa kosmicznego", najmocniej badanego przez współczesnych kabalistów (ciekawy link), według Słowian miało ono być wielkim dębem. Dąb jest najświętszym drzewem pra-Słowian, kto je niszczy, skończy jak Czart. Motyw dębu jako axis mundi wykorzystał japoński reżyser filmu "Laputa -- Castle in sky", H. Miyazakiego. Pisałam o nim TUTAJ. Dąb wyobrażano sobie z dwoma ptakami (podobnież jest w mitologii greckiej), a ptakami tymi były -- nie orły, nie boćki, ale... gołębie. Wierzono, że gruchając = radziły między sobą, jak stworzyć świat. W końcu symbolika judeo-chrześcijańska o Duchu Świętym, nie wzięła się znikąd. Jej zarys istnieje w wielu starszych religiach, jak widać także u Słowian.


Autor obrazu:  Paolo Cammeli


Na sam koniec zachowałam najciekawszą bowiem reminiscencję dawnych wierzeń, które w niezwykły sposób istnieją na tym świecie od tysięcy lat, stale przeobrażając się w coś nowego, choć ich podstawa, niczym owe mityczne Axis Mundi, wciąż pozostaje taka sama.


Czy słyszeliście kiedyś o "kosmicznym człowieku"? Czasami się zastanawiam czy Pierre Teilhard de Chardin, francuski filozof i ksiądz, nie korzystał aby z tego mitu podczas konstruowania swego ewolucjonizmu chrześcijańskiego. Nie ulega jednak wątpliwości, że śmierć Jezusa na krzyżu jest podobna do śmierci wedyjskiego Puruszy. W księdze X Rygwedy, w Hymnie Puruszy, zostają wspomniane po raz pierwszy cztery warny = cztery podstawowe warstwy staroindyjskiego społeczeństwa (znaczy się = kasty). Cały Wszechświat miał powstać z ciała Puruszy, Pierwotnego Człowieka, którego bogowie złożyli w ofierze na początku świata. Dziwnym trafem świętą liczbą Słowian jest -- 4.

Z jego ust -- ostatnie tchnienie, miała powstać mądrość + Powietrze (w Wedach = bramini, kasta odpowiedzialna za przekazywanie, studiowanie i pogłębianie wiary, ergo wiedzy);
Z jego ramion -- wojownicy, Ogień (podobnież i w Wedach);
Z jego lędźwi -- rolnicy, chłopi, Woda (symbol włóczni);
Zaś z jego stóp -- rzemieślnicy (symbol Ziemi).


Pierwsza ofiara z Pierwszego Człowieka, syna bożego, który tkwiąc na stole ofiarnym, jako piąty element -- Eter, dosięgał gwiazd. Motyw włóczni również powinien nakierować myśli części z was ku obrazowi "krzyża". Rozpostarte jego ramiona i zarazem pal wbity pionowo w ziemię niczym mityczny "słup", "kosmiczny filar", lecz co najciekawsze padają również słowa o "niebie wspierającym się na gwoździu".



Ofiara i Ofiarnik to = Bliźnięta. Kim zatem jest "bliźniak" owego "kosmicznego człowieka"? W tej perspektywie, manichejska koncepcja dualizmu także w sferze Synostwa Bożego, nabiera nowego znaczenia. Nie sądzicie? I jak na końcu wynika z rozważań samego Gieysztora w książce "Mitologia Słowian", porządek świata -- tak przynajmniej wierzyli Słowianie, wasi czcigodni antenaci, których garstkę we współczesnej Polsce nazywa się nacjonalistami czy faszystami -- może być podtrzymany, zachowany wyłącznie poprzez "powtarzanie" owej mitycznej ofiary.

____________________________________

Muszę wam wyznać, że kiedy po raz pierwszy pochyliłam się nad tą tezą, doznałam dziwnego uczucia przemieszanego z pewnością, choć nie wiem skąd, że właśnie w owym "paradoksie" tkwi cały nasz, ludzki błąd. Patrzymy bowiem na "samoofiarę" bóstwa, czy też innego mitycznego herosa przez pryzmat ludzkich słabości i nie zgadza się to z naszymi małostkowymi celami. Któż by bowiem chciał poświęcać siebie na ołtarzu idei? Oddawać życie za innych? Czy jeszcze żyją pośród Nas ludzie o takiej silnej woli i czystym sercu? Chyba nie... Gdyż świat przemienił się w materialistyczne pole przeładowane dysonansami i wzajemnymi animozjami. Nie potrafimy już dziwić się temu, co dzieje się z pogodą wokół, a co dopiero, nie potrafimy unieść się ponad Zło, które dąży do naszej zagłady. Ono ma wiele imion, bez względu na wyznawaną religię czy światopogląd. Jest tak samo realne jak Play-Station, które niestety więcej zajmuje miejsca w naszych umysłach niż niepokój o sens naszego istnienia. Mam nadzieję, że ten post, przynajmniej części z was pomoże spojrzeć na wierzenia w ogólności, jako na Axis Mundi, bez uciekania się w konkretne nazwy. To jądro, "kosmiczny środek" wszystkiego, winien nas wiązać ze sobą, w odwiecznym poszukiwaniu odpowiedzi. Trzeba tylko zrozumieć i prawidłowo sformułować:  Pytanie.


Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

Świat jest pełen symboli: K (Część II)