"Życie i Śmierć" - Artur Schopenhauer. Część III (O samobójstwie, czyli zaprzeczeniu woli życia)


"Doom by night fate" -- Julia Starr  ©


Zanim przejdę do właściwego tekstu Schopenhauera, chciałabym wpierw podzielić się z Wami wnioskami, do których doszłam, po kolejnym z długiej serii newsie (wierzcie mi lub nie, ale sam fakt, że nie posiada się tak jak ja tv i nie słucha radia, nie chroni człowieka przed zalewem info) o kobiecie, która stanęła na drodze rozpędzonego pociągu wraz z paroletnim dzieciątkiem.

Tak, jak nie godzę się na nazywanie przez dziennikarzy, morderczyń -- "matkami", tak nie uważam, aby wobec SUKI, która zdecydowała się na śmierć pod kołami pociągu wraz z bogu ducha winnym dzieckiem, prawomocne było używanie sformułowania: "była w ciężkiej sytuacji życiowej", "zdarzyła się tragedia rodzinna", czy że mamy do czynienia z "samobójstwem". 

Samobójca, wbrew obiegowej opinii (mylnej, gdyż uwarunkowanej przez kulturę chrześcijańską), nigdy nie posunąłby się do zabierania wraz z sobą z tego świata na drugą stronę innej osoby, gdyż człowiek, który chce odejść, jest głęboko wrażliwy i z różnych względów, czuje przesyt życiem, lecz rzadko w grę wchodzą: pieniądze, prestiż czy wywołany chwilą afekt. Człowiek, który dokonuje samobójstwa, z natury nie jest jednostką obarczoną tak płochym, podatnym na szaleństwo, które znamionuje osobę chorą psychicznie -- jak każą nam wierzyć nośniki medialne, wszelkiego typu pseudo-religijne dogmaty, systemy czy ideologie -- spojrzeniem na świat. Człowiek, który zakańcza swoje życie działa w przemyślany sposób, zazwyczaj temat śmierci towarzyszy mu przez większą część jego życia i nie jest on spowodowany słowem lub czynem drugiego człowieka (najczęściej jest to po prostu świadoma rezygnacja z cierpienia). Zwykło się uważać, że właśnie niezrozumienie, odrzucenie przez innych, np. złamane serce, etc, ludzie decydują się na samobójstwo, lecz jest to mylne rozumienie tematu. 

Nie będę tłumaczyć dlaczego, myślę że w kilku kluczowych punktach, Schopenhauer uczyni to za mnie dużo lepiej, chcę tylko zaznaczyć swoje zdanie, że człowiek, który schodząc z tego świata pociąga za sobą innych, w żadnym wypadku nie jest "SAMOBÓJCĄ" (jak wynika z samej nazwy), lecz słusznym jest nazywanie Go bez cienia wahania: "MORDERCĄ". Tylko szaleniec, zwyrodnialec, pociąga w mrok (= chodzi mi wyłącznie o "decydowanie" za drugą osobę czy ma żyć, czy umrzeć, tak jakby nie miała prawa do wolnej woli) inną osobę, nie znając jej wnętrza. A co dopiero "matka", która z zasady winna posiadać w sobie coś takiego jak: "instynkt macierzyński".

Z tych dwóch powodów, tak w przypadku kobiet, jak i mężczyzn, którzy zabijają siebie i swe dzieci w żadnym razie nie wolno postrzegać Ich jako "matki" lub "ojców", ani też jako "samobójców". Mamy bowiem do czynienia z morderstwem z premedytacją, prawdopodobnie spowodowanym chorobą umysłową, którą "aktywował" (jakiś zewn. lub wewn.) czynnik. Jak myślicie, skąd w dzisiejszych czasach tak wiele osób czekających w kolejce do tzw. "egzorcystów". Nie twierdzę, że wierzę w chrześcijańską agendę, niemniej wierzę, że ZŁO w rozumieniu uniwersalnym, jako pierwiastek składowy całego wszechświata, istnieje. Jest częścią naszego świata i porządku, wszystko na tym się zasadza. Lecz tylko ludzie słabi, chorzy umysłowo, nieprzystosowani do życia i radzenia sobie z przeciwieństwami losu, stają się ofiarami złej mocy, która w postaci takich właśnie "aktów samodestrukcji", wiedzie ich na tory z nieświadomymi czekającego je losu, dziećmi.

Naturalnie media żerują na tych informacjach. Pamiętajcie jednak, że przedstawiają je w wykoślawiony sposób. Idąc ramię w ramię z wszelkimi religijnymi guru i specami od kontroli nad masą, powielają "stereotypowe" pojmowanie owego w gruncie rzeczy niszowego tematu, jakim jest akt dobrowolnego zejścia z tego świata. Samobójca nie jest wrogiem życia, nie jest też tchórzem, ani chorym umysłowo człowiekiem, który sobie nie radzi. Jest jak najbardziej świadomą swego Ja istotą, która ma pewność (wielu religijnym ludziom, o dziwo!, jej brakuje), że po drugiej stronie czeka nań lepszy los. A liczne świadectwa iż rzeczywiście tam jest inny świat, lepszy, że wcale nie taki, jak uczą nas molochy monoteistyczne, jest bardzo wiele od czasów najdawniejszych, po współczesne świadectwa z pogranicza (patrz: NDE, "śmierć kliniczna", długi, biały tunel, etc...). Śmierć jest "przejściem", nie zaś ucieczką w nicość. Ażeby jednak to pojąć, należy kierować się "wolną wolą" i pełnym "zrozumieniem", nie zaś, jak w przypadku morderców popychających na tory czy wrzucających w wodę, ogień, nieświadome tego wszystkiego dzieci, które na pewno nie wyraziły na to zgody i przed którymi było całe życie. Samobójstwo jest aktem czystej, wolnej woli, nigdy... przymusu. Nie można "oświecić" kogoś "zdalnie". Ten poziom należy zaliczyć samemu albo wcale.


~  O SAMOBÓJSTWIE  ~

[Ciąg dalszy rozdz:  "PRZYCZYNEK DO NAUKI O NIEZNISZCZALNOŚCI
NASZEJ PRAWDZIWIEJ ISTOTY PRZEZ ŚMIERĆ"
]

Druga Część     < --  


"O ile mi wiadomo, to jedynie wyznawcy religii monoteistycznych, a więc judeo-chrześcijańskich, uważają samobójstwo za przestępstwo. Rzuca się to tym bardziej w oczy, że ani w Starym Testamencie, ani też w Nowym, nic znajdziemy żadnego zakazu, czy nawet wyraźnej dezaprobaty w tej kwestii. Dlatego też nauczyciele religii muszą obudowywać swe potępienie samobójstwa własnymi filozoficznymi racjami, które się jednak tak marnie prezentują, że próbują oni brak siły argumentacji zastąpić siłą demonstrowania swej odrazy, a więc wymyślaniem. Musimy tu bowiem wysłuchać, iż samobójstwo jest największym tchórzostwem, jest możliwe tylko w wyniku obłędu, i więcej podobnych temu bredni; pada też całkiem bezsensowny frazes, jakoby samobójstwo było „niesprawiedliwe", podczas gdy każdy do niczego w świecie nie ma tak bezspornego prawa, jak do własnej osoby i życia. Zalicza się je nawet - jak już powiedziano - do zbrodni, z czym wiąże się haniebny pogrzeb i konfiskata spuścizny; dlatego sąd przysięgłych wyrokuje prawie zawsze o fakcie obłędu. 

Pozostawmy na razie rozstrzygnięcie w tej kwestii poczuciu moralnemu i porównajmy wrażenie, jakie wywiera na nas wiadomość, iż jakiś znajomy popełnił przestępstwo, a więc zabójstwo, okrucieństwo, oszustwo czy kradzież, z informacją o jego dobrowolnej śmierci. Podczas gdy pierwsza wiadomość budzi najżywsze oburzenie, najwyższą niechęć, wołanie o karę lub zemstę, to druga wywołuje żałość i współczucie, z domieszką raczej podziwu dla jego odwagi miast moralnej dezaprobaty, która towarzyszy złemu postępkowi. Kto nie miał znajomego, przyjaciela, krewnego, który dobrowolnie rozstał się z tym światem? - I o takim mielibyśmy myśleć z odrazą, jak o przestępcy? Nego ac pernego! Jestem raczej zdania, że duchownych należałoby wezwać do zdania sprawy z tego, co upoważnia ich - przy niemożności podparcia się jakimkolwiek biblijnym autorytetem, ba, przy braku choćby jakichś uzasadnionych argumentów filozoficznych - do piętnowania takiego popełnionego przez wielu miłych nam i poważanych ludzi postępku jako zbrodni, i do odmawiania tym, co dobrowolnie odchodzą ze świata, uczciwego pogrzebu. Trzeba jednak przy tym ustalić, iż żąda się podania racji, i nie przyjmuje się w zamian pustych frazesów ani obelżywych słów.
[Ode mnie, Silver: Nie mówię tego za kapłanów, tylko za Siebie, opierając się na prywatnej obserwacji tegoż zagadnienia. Przez niemal dwadzieścia lat cierpiałam na "depresję". Zapewne Smutna Pani wciąż gdzieś we mnie tkwi, ale udało mi się ją zepchnąć w najgłębsze odmęty. Jako, że wielu śmie twierdzić, iż właśnie spośród osób cierpiących na "depresję" najwięcej ludzi targa się na swe życie, chciałabym zaznaczyć, że przez wszystkie lata cierpienia, którego nie jesteście nawet w stanie sobie wyobrazić, nigdy nie wzięłam na poważnie do siebie ani jednej myśli o samobójstwie. Nie dlatego, że nie mogłabym, że nie byłabym w stanie... lecz właśnie dlatego, iż wierzę (bo doświadczyłam swego rodzaju mini-stanu NDE), że aby przejść na drugą stronę, wpierw muszę rozwinąć się na tyle, aby coś ze sobą wartościowego zabrać. Tutaj rozgrywa się moja "lekcja", muszę odrobić powierzone mi zadanie i choć wielu spekulowało, że powinno już dawno mnie nie być, wciąż żyję i mam się coraz lepiej, pomimo trucia naszej populacji. Śmierć nie jest końcem, ale też nie jest żadnym nowym początkiem. To po prostu kolejny etap, nie ma czego się bać. Mit o karze i nagrodzie jest wymyślonym przez kapłanów tego świata po to właśnie, aby kontrolować wasze myśli: Gdzie polityk i bankier nie wejdzie, tam kapłana pośle! "Samobójcy" są przez Nich -- znienawidzeni, ponieważ wymknęli się ich manipulacjom-kontroli. To wszystko. Oni są już wolni, na wyższym poziomie istnienia i mniejsza o to czy zdążyli nabyć odpowiedniej wiedzy czy nie... Jeśli nie, znowu do nas wrócą]. 
Jana Vodesil-Baruffi  ©

***  Gdy sądownictwo karne potępia samobójstwo, nie jest to przecież kościelnie ważny powód, a nadto rzecz bezwzględnie śmieszna: jakaż bowiem kara może odstraszyć tego, kto szuka śmierci? - Jeśli karze się próbę samobójstwa, to karze się w istocie niezręczność, przez którą próba ta się nie powiodła.

Także Starożytni byli dalecy od tego, by rozpatrywać całą rzecz w owym świetle. Pliniusz mówi:

"Wręczano przecież w sposób jawny z polecenia magistratu - w Massalii i na wyspie Keos - kielich z cykutą temu, kto mógł podać uzasadnionione racje, dla których chce umrzeć". 

A iluż to bohaterów i mędrców starożytności zakończyło swe życie dobrowolną śmiercią! Mówi wprawdzie Arystoteles, iż samobójstwo jest niesprawiedliwością wobec państwa, jakkolwiek nie wobec własnej osoby. Nawet u stoików znajdujemy pochwałę samobójstwa jako szlachetnego i bohaterskiego postępku, na poparcie czego można przytoczyć setki fragmentów - najdobitniejszc zaś pióra Seneki.

U Hindusów nadto samobójstwo jawi się często jako czyn religijny, zwłaszcza w formie palenia wdów na stosie [Ode mnie, Silver: Zwyczaj ten przecież panował przez wieki także w Europie Zachodniej aż po Skandynawię*], a także jako rzucanie się pod koła wozu boga Wisznu (Juggernaul), wydawanie się na łup krokodylom w Gangesie tub świętych sadzawkach świątynnych itp. Podobnie rzecz się ma w teatrze, tym zwierciadle życia (Teatr Szekspirowski, np: "Otello"). Widzimy np. jak niemal wszystkie szlachetne charaktery kończą swe życie samobójstwem, przy czym w żaden sposób się nic napomyka, ani też samemu widzowi nie przychodzi do głowy jakoby popełnili oni przestępstwo. Czyż monolog Hamleta jest rozważaniem jakiegoś przestępstwa? Mówi się tu po prostu, że gdyby mieć pewność swego absolutnego unicestwienia poprzez śmierć, to - wobec nędznego stanu świata - należałoby je bezwarunkowo wybrać. Racje zaś wysuwane przez duchownych monoteistycznych, tj. żydowskich religii oraz dostosowujących się do nich filozofów przeciw samobójstwu - to słabe, łatwe do obalenia sofizmaty. 

Najradykalniejsze ich obalenie wyszło spod pióra Hume'a w jego "Eseju o Samobójstwie", który ukazał się dopiero po jego śmierci i od razu był trzymany w ukryciu przez wstrętną bigoterię i haniebny angielski klerykalizm. Stąd też sprzedano tylko parę egzemplarzy potajemnie i za słoną cenę i tylko przedrukowi w Bazylei zawdzięczamy zachowanie tej i innej rozprawy owego wielkiego męża: ["Essays on Suicide and the Immortality of che soul", pióra świętej pamięci Davida Hume'a, Basil 1799, wyd. Jamesa Deckera, s. 124.]. Fakt jednak, że czysto filozoficzny - obalający z chłodną rozwagą obiegowe racje przeciw samobójstwu i pochodzący od jednego z najpierwszych myślicieli i pisarzy Anglii - traktat musiał się tamże po kryjomu przemykać niczym jakieś szelmostwo, aż znalazł sobie ochronę za granicą, przynosi wielki wstyd narodowi angielskiemu. Zarazem dowodzi to, jakież to czyste sumienie ma w tym punkcie Kościół. 

*** Jedynie ważny powód moralny przemawiający przeciw samobójstwu, przedstawiłem w swym głównym dziele, t. I. Polega on na tym, iż samobójstwo przeszkadza w osiągnięciu najwyższego celu moralnego, podsuwając zamiast rzeczywistego wyzwolenia z tego bolesnego świata wyzwolenie czysto pozorne. Jednakże od tego zbłądzenia do przestępstwa - jak chce go napiętnować chrześcijańskie duchowieństwo - wiedzie nader daleka droga. Czyż nie?

Chrześcijaństwo zawiera w swej najskrytszej głębi prawdę, że cierpienie (krzyż) jest właściwym celem życia; stąd też odrzuca, jako sprzeczne z tym celem, samobójstwo - aprobowane, a nawet szanowane z niższego punktu widzenia przez Starożytnych. 

Owa racja przemawiająca przeciw samobójstwu ma wszakże charakter ascetyczny, obowiązuje więc tylko z o wiele wyższego punktu widzenia niż ten, jaki kiedykolwiek zajmowali europejscy etycy. Jeśli jednak zniżymy się z owego bardzo wysokiego pułapu, to nie ma już żadnej niezbitej racji, by potępiać samobójstwo. 

Niezwykle żywa, a przecież nie mająca oparcie ani w Biblii, ani też w uzasadnionych powodach gorliwość kleru religii monoteistycznych w piętnowaniu samobójstwa musi więc - jak się zdaje - mieć pewną skrywaną rację: czyż nie taką, że dobrowolne wyrzeczenie się życia jest złym komplementem pod adresem Tego, który ów świat stworzył?

Ogólnie biorąc stwierdzimy, iż skoro tylko dociera się do punktu, w którym groza życia przewyższa grozę śmierci, człowiek kładzie kres swemu życiu. Opór tej ostatniej jest jednak znaczący; niejako czuwa ona niczym strażnik u bramy wyjściowej. Nie ma być może nikogo z żyjących, kto by nie skończył już z życiem, gdyby ów koniec był czymś czysto negatywnym, nagłym ustaniem istnienia. - Jednakże zachodzi przy tym coś pozytywnego: zniszczenie ciała. Jest to odstraszające i to właśnie dlatego, że ciało jest zjawiskiem woli życia. Tymczasem walka z owym strażnikiem nie jest z. reguły tak trudna, jak by się to nam wydawało z daleka; a to z powodu antagonizmu między cierpieniem duchowym i cielesnym. 

Gdy mianowicie cierpimy bardzo ciężko na ciele, obojętniejemy na wszystkie inne troski; na sercu leży nam jedynie nasze wyleczenie. Podobnie też intensywne cierpienia duchowe sprawiają, że stajemy się nieczuli na bóle cielesne; gardzimy wręcz nimi. Ba, gdy te ostatnie zyskują przypadkiem przewagę, fakt ów jest dla nas dobroczynnym wytchnieniem, pauzą w cierpieniu duchowym. To właśnie jest czynnikiem ułatwiającym samobójstwo, o tyle że związany z tym aktem ból cielesny traci wszelkie znaczenie w oczach człowieka udręczonego przemożnym cierpieniem duchowym. Jest to szczególnie widoczne u tych, którzy przez absolutnie chorobliwy głęboki rozstrój duchowy są doprowadzeni do samobójstwa. Nie wymaga to wcale od nich samozaparcia; nie muszą się do tego specjalnie sposobić; lecz skoro tylko przydany im stróż pozostawi ich samych na dwie minuty, kładą szybko kres swemu życiu. 

[Ode mnie, SilverZ tym nie do końca się zgodzę... Według mojej wiedzy, opinii, intuicji, jak i w odczuciu Mędrców Wschodu, akt dobrowolnej śmierci przypada zwykle w momencie całkowitego wyzbycia się cierpienia jak i przyjemności życia. Nie wiem czy uda mi się to dobrze opisać, lecz według mnie człowiek, który dokonuje świadomego "przejścia" -- o ile mamy do czynienia z prawdziwym "samobójcą" -- w owej chwili jest już całkowicie spokojny, pogodzony, zarówno z życiem, cierpieniem, jak i samą śmiercią. Tworząc coś na wzór zdublowania siebie w tym świecie i ja wykraczającym poza ten świat, jest w stanie przejść na drugą stronę bez obaw, ale też bez jakiegokolwiek przymusu z tej strony. Większość ludzi, którzy dokonują samodestrukcji, nie ma za krzty świadomości swego prawdziwego ja, przez co ich "przejścia" są dramatyczne i niejednokrotnie pociągają za sobą ofiary]. 

Gdy w ciężkich koszmarnych marzeniach sennych wzmaga się w najwyższym stopniu trwoga, to sama ona właśnie przywodzi nas do przebudzenia, dzięki któremu znikają wszystkie te nocne okropności. To samo dzieje się we śnie życia, kiedy to najwyższy stopień zatrwożenia zmusza nas do przerwania owego snu. Samobójstwo można też uważać za eksperyment, pytanie, które zadaje się naturze, chcąc wymóc na niej odpowiedź; mianowicie, jakiej zmiany doznaje przez śmierć ludzkie istnienie i poznanie. Ale jest to eksperyment niezręczny; znosi bowiem tożsamość świadomości, która miałaby posłyszeć odpowiedź. 

[Ode mnie, Silver: Czy na pewno? Część z Nas przecież powraca, chociażby Jeden taki, w którego wierzy ponad miliard wiernych na świecie... Być może zatem "coś" w tym jest].

Hanneke Benade  ©


 ~  O POTWIERDZENIU I ZAPRZECZENIU WOLI ŻYCIA  ~


Można poniekąd a priori pojąć, vulgo rozumie się to samo przez się, że to, co teraz wytwarza fenomen świata, musi też być zdolne, by tego nic czynić, tj. pozostawać w spokoju - lub też, innymi słowy, że prócz teraźniejszej diastole musi również być systole. Jeśli więc ta pierwsza jest zjawiskiem chcenia życia, ta druga będzie zjawiskiem niechcenia życia. Będzie ona też w istocie identyczna z magnum sakhepal doktryny wedyjskiej, nirwaną buddystów, jak i z epekema neoplatończyków. 

W odpowiedzi na pewne niedorzeczne zarzuty zauważam, iż zaprzeczenie woli życia żadną miarą nie oznacza zniszczenia substancji, lecz sam tylko akt niechcenia: to samo, co dotąd chciało, już nie chce. Skoro zaś istotę, wolę, znamy jako rzecz w sobie tylko w - i przez akt chcenia, nie jesteśmy władni orzec czy pojąć, czym ona -- po wyrzeczeniu się tego aktu -- jeszcze nadto jest lub co poczyna; stąd też zaprzeczenie to jest dla nas, którzy jesteśmy zjawiskiem chcenia, przejściem w nicość.

Potwierdzenie i zaprzeczenie woli życia stanowi zwykle velle i nolle. Podmiot tych obu aktów jest jeden i ten sam, nie ulega więc jako taki zniszczeniu ani wskutek jednego, ani też drugiego aktu. Jego velle przedstawia się w tym naocznym świecie, który właśnie dlatego jest zjawiskiem swej rzeczy w sobie. Zaś w i nolle nie poznajemy żadnego innego zjawiska, jak tylko zjawisko jego wystąpienia, i to tylko w indywiduum, które pierwotnie przynależy już do velle; stąd też dopóki jednostka istnieje, widzimy nolle wciąż w walce z velle. Jeśli indywiduum dobiegło kresu i nolle wzięło w nim górę, to było ono czystym objawem nolle (taki jest sens papieskiej kanonizacji); o tym ostatnim możemy tylko powiedzieć, że jego zjawisko nie może być zjawiskiem velle, nie wiemy jednak, czy nolle w ogóle się jawi, tj. czy zachowuje jakiś wtórny byt dla intelektu, który (intelekt) dopiero musiałoby wytworzyć; a ponieważ intelekt znamy jedynie jako organ woli w jej potwierdzeniu, nie pojmujemy, dlaczego po jego (potwierdzeniu) zniesieniu - miałoby go wytwarzać. Nie możemy także nic orzec o jego (nolle) podmiocie, gdyż rozpoznaliśmy go pozytywnie tylko w przeciwstawnym akcie velle, jako rzecz w sobie jej świata zjawiskowego.

Między etyką Greków a etyką Hindusów zachodzi jaskrawe przeciwieństwo. Ta pierwsza (chociaż z wyjątkiem Platona) ma za cel zdolność do prowadzenia szczęśliwego życia, vitam heatam; druga zaś uwolnienie i wyzwolenie z życia w ogóle, jak się to wprost stwierdza zaraz w pierwszym zdaniu traktatu Sankhjakarika.

Spokrewniony z tym i wzmożony naocznością kontrast otrzymamy rozważając piękny antyczny sarkofag z Galerii Florenckiej, którego reliefy przedstawiają cały rząd weselnych ceremonii, od pierwszych oświadczyn aż do odprowadzenia nowożeńców przy świetle pochodni Hymena do małżeńskiego łoża; wyobraźmy też sobie obok trumnę chrześcijańską, okrytą na znak żałoby czarnym kirem, i z wyrzeźbionym na niej krucyfiksem. Jest to nader znaczące przeciwieństwo. W obu przypadkach chodzi o pociechę w śmierci - w obu w przeciwstawny sposób i w obu z równą słusznością. Jeden obraz oznacza potwierdzenie woli życia, któremu życie po wsze czasy pozostaje pewne, jakkolwiek szybko by się zmieniały kształty. Drugi zaś oznacza - poprzez symbole cierpienia i śmierci - zaprzeczenie woli życia i wyzwolenie ze świata, gdzie królują śmierć i Szatan. - Między duchem grecko-rzymskiego pogaństwa a duchem chrześcijaństwa zachodzi przeciwieństwo, które jest w swej istocie opozycją potwierdzenia i zaprzeczenia woli życia; ostatecznie zaś chrześcijaństwo ma tu w gruncie rzeczy słuszność.

Etyka moja stoi w takim stosunku do wszystkich etyk europejskiej filozofii, jak Nowy Testament do Starego Testamentu - zgodnie z kościelnym pojmowaniem tego stosunku. Stary Testament poddaje mianowicie człowieka władzy Prawa, które jednak nie prowadzi do wyzwolenia. Nowy Testament natomiast uznaje Prawo za niewystarczające, a nawet uwalnia od niego (np. Rz 7, Ga 2 i 3). W zamian głosi on królestwo łaski, które osiąga się przez wiarę, miłość bliźniego i całkowite samowyrzeczenie: jest to droga do wyzwolenia ze zła i ze świata. Gdyż - na przekór wszystkim protestancko-racjonalistycznym wypaczeniom - duch ascetyczny jest w istocie rzeczy duszą Nowego Testamentu. Duch ten zaś - to właśnie zaprzeczenie woli życia, a owo przejście od Starego do Nowego Testamentu, od rządów Prawa do panowania wiary, od usprawiedliwienia przez uczynki do wyzwolenia przez Pośrednika, od władzy grzechu i śmierci do wiecznego życia w Chrystusie oznacza przejście od zwykłych cnót moralnych do zaprzeczenia woli życia.

Otóż. w duchu Starego Testamentu są utrzymane wszystkie poprzedzające mnie etyki filozoficzne, z ich absolutnym (tj. wyzbytym podstawy, jak i celu) prawem moralnym i wszelkimi moralnymi nakazami i zakazami, do których skrycie dokomponowuje się rozkazującego Jahwe, jakkolwiek rozmaicie wypadają w nich formy i prezentacje całej sprawy. Moja etyka zaś ma podstawę, sens i wykazuje najprzód teoretycznie metafizyczną podstawę sprawiedliwości i miłości bliźniego, potem zaś ukazuje cel, do którego one - przy doskonałym praktykowaniu - muszą w końcu prowadzić. Zarazem deklaruje otwarcie naganny charakter świata i odsyła do zaprzeczenia woli jako drogi do wyzwolenia. Jest więc rzeczywiście utrzymana w duchu Nowego Testamentu, podczas gdy wszystkie inne etyki są w duchu Starego Testamentu i odpowiednio też przeradzają się teoretycznie w zwykły judaizm (nagi, despotyczny teizm). W tym sensie można by mą naukę nazwać właściwą filozofią chrześcijańską - jakkolwiek paradoksalnie może to wyglądać w oczach tych, którzy nie sięgają do sedna sprawy, lecz kontentują się zewnętrzną powłoką.

Rosana Sitcha  ©
Ten, kto zdolny jest do nieco głębszych przemyśleń, pojmie łatwo, że ludzkie pożądania nie
zaczynają być grzeszne dopiero w tym punkcie, gdzie - krzyżując się przypadkowo w swych poszczególnych dążnościach - powodują z jednej strony zło doznawane, z drugiej zaś zło zadawane; lecz że - w tym stanie rzeczy - muszą być grzeszne i naganne już pierwotnie i ze swej istoty, a zatem sama cała wola życia jest niegodna. Cała przecież ohyda i boleść, przepełniająca sobą świat, jest tylko nieuniknionym rezultatem wszystkich charakterów, w których obiektywizuje się wola życia w powiązanych nieprzerwanym łańcuchem konieczności okolicznościach, które dostarczają im
motywów - a więc zwykłym komentarzem do potwierdzenia woli życia. Śmierć dowodzi, że samo nasze istnienie implikuje winę. 

[Ode mnie, Silver -- taka jest wiara ludzi Ksiąg, osobiście nie zgadzam się z wyobrażeniem doskonałego Boga, który z miłości stworzyłby cały Wszechświat a potem postawiłby pod murem tak surowych zasad swoje dzieci; mało tego... całą Naturę zaprogramował w taki sposób, aby jedynie przez niewyobrażalne wprost cierpienie mogła trwać. A tak właśnie dzieje się w świecie przyrody każdego dnia. Czy zatem "doskonały Bóg" nie mógł był stworzyć tego - lepiej? Ludzie wiary odpowiedzą: Taki jest boży zamysł, boży plan -- i tym samym odpowiedzą twierdzącą na moje pytanie, skazując Boga na niedoskonałość. Coś tu jest poważnie nie tak].

Szlachetny charakter nie będzie się pochopnie żalił na swój własny los, raczej odnosi się doń to, co Hamlet mówi na pochwalę Horacego: "Byłeś jedynym, który umiał przyjąć każde cierpienie jak gdyby bez cierpienia". Można to zrozumieć z racji taktu, iż taki człowiek, rozpoznając własną istotę także w innych i stąd uczestnicząc w ich losie, widzi prawie zawsze wokół siebie doświadczenia losowe jeszcze cięższe niż jego własne; dlatego też nie może wnosić skargi na swój los. Natomiast nieszlachetny egoista, który ogranicza wszelką rzeczywistość do samego siebie uważając innych za zwykłe maski i fantomy, nie będzie w ogóle uczestniczył w ich losie, lecz zakrzątnie się wyłącznie wokół własnego; czego następstwem są częste lamenty i wielka drażliwość.

Właśnie to rozpoznanie siebie w obcym zjawisku, z czego - jak to często wykazywałem - wypływają przede wszystkim sprawiedliwość i miłość bliźniego, prowadzi w końcu do wyrzeczenia się woli; zjawiska bowiem, w których się ona przedstawia, tak wyraźnie znajdują się w stanie cierpienia, że ten, kto rozciąga swe „ja" na nie wszystkie, nie może nadal go („ja") chcieć - niczym ktoś, kto wybierając wszystkie bilety loteryjne musi z koniecznością ponieść wielką stratę. Potwierdzenie woli zakłada ograniczenie samoświadomości do własnego indywiduum i bazuje na możliwości korzystnego biegu życia z ręki przypadku.

Jeśli przy pojmowaniu świata wychodzi się od rzeczy w sobie, woli życia, to jako jej rdzeń, jej największe stężenie znajdujemy w akcie płciowym; jawi się on wtedy jako początek, jako punkt wyjściowy, jest puncium saliens*, jajem świata i rzeczą najważniejszą. Jakiż to natomiast kontrast, jeśli wyjdziemy od danego nam jako zjawisko, empirycznego świata, do świata jako przedstawienie! Tu mianowicie akt ów prezentuje się jako coś całkiem osobnego i szczególnego, o podrzędnej randze, ba, jako zasłonięta i ukryta sprawa uboczna, która się tylko chyłkiem wkrada, dziwaczna anomalia, dająca często temat do śmiechu. Mogłoby się jednak zdawać, iż diabeł chciał się tylko przy tym zabawić z nami w chowanego, gdyż spółkowanie jest jego zadatkiem, świat zaś jego królestwem. Czyż nie zauważono, że żądza płciowa, polega na tym, zwłaszcza gdy - przez zogniskowanie na określonej kobiecie, przybierze nasiloną formę zakochania -- iż stanowi kwintesencję całego szalbierstwa tego zacnego świata; tak bowiem niewymownie, nieskończenie i przesadnie wiele obiecuje, a tak żałośnie mało dotrzymuje.

Udział kobiety w płodzeniu jest w pewnym sensie bardziej niewinny niż udział mężczyzny; o tyle mianowicie, że ten ostatni daje płodzonemu wolę, która jest pierwszym grzechem i stąd źródłem wszelkiego doznawanego i zadawanego zła. Kobieta natomiast użycza poznania, które otwiera drogę do wyzwolenia. Akt płciowy jest węzłem świata, znaczy bowiem: „Wola życia potwierdziła się na nowo". W tym sensie stereotypowa sentencja bramińska ubolewa: „Biada, biada, linga jest w joni". Poczęcie i ciąża natomiast znaczy: „Woli znów przydano światło poznania"; przy którym to świetle może ona znowu odnaleźć właściwą drogę - tak więc pojawiła się na nowo możliwość wyzwolenia.

Tłumaczy to godne uwagi zjawisko, że podczas gdy każda kobieta, zaskoczona w trakcie aktu płciowego, chciałaby ze wstydu umrzeć, to zarazem bez cienia wstydu, ba z pewnego rodzaju dumą, obnosi się ze swą ciążą; wszędzie indziej przecież taki nieomylnie pewny znak traktuje się jako równoznaczny z samą oznaczoną rzeczą, stąd też każdy inny znak spełnionego coitus zawstydza kobietę w najwyższym stopniu - nie zawstydza tylko ciąża. Tłumaczy się to tym, iż zgodnie z powyższym, ciąża niesie ze sobą w pewnym sensie zmazanie winy, zaciągniętej przez coitus, lub przynajmniej daje taką nadzieję. Dlatego też coitus jest nosicielem całego związanego z tym aktem wstydu i sromoty; podczas gdy jego rodzona siostra, ciąża, pozostaje czysta i niewinna, ba, jest poniekąd czcigodna.

Coitus jest nade wszystko sprawą mężczyzny, ciąża zaś wyłącznie kobiety. Od ojca otrzymuje dziecko wolę, charakter; od matki natomiast intelekt. Ten ostatni jest zasadą wyzwolicielską, wola zaś - zasadą krępującą. Coitus jest oznaką stałego istnienia w czasie woli życia, mimo całego potęgowanego przez intelekt oświecenia; oznaką zaś przydanego na nowo tej woli, otwierającego możliwość wyzwolenia światła poznania, i to w najwyższym stopniu jasnego, jest ponowione ucieleśnienie w człowieku woli życia. Jego symbolem jest ciąża, która przeto obnosi się z całą
otwartością, a nawet dumą, podczas gdy coitus się kryje niczym przestępca.

Niektórzy Ojcowie Kościoła uczyli, że nawet małżeński stosunek dozwolony jest tylko wtedy, gdy jego wyłącznym celem jest spłodzenie potomków, epi monet paidopoiiai, jak mówi Klemens Aleksandryjski. Klemens przypisuje ów pogląd także Pitagorejczykom. Jest on wszakże, ściśle biorąc, błędny. Jeśli bowiem coitus nie jest już chciany przez wzgląd na niego samego, to nastąpiło tymczasem zaprzeczenie woli życia, wtedy zaś dalsze mnożenie ludzi jest zbyteczne i bezsensowne, o tyle że cel jest już osiągnięty. Nadto, bez wszelkiej subiektywnej namiętności, bez pożądań i fizycznego pociągu, a tylko z czystego rozmysłu i zimnej kalkulacji umieszczać człowieka w świecie, by w nim żył -- byłoby to działanie bardzo moralnie wątpliwe, którego podjęłaby się chyba tylko garstka, ba, o którym ktoś mógłby wręcz rzec, iż ma się ono do połączenia z samego popędu płciowego tak, jak morderstwo z premedytacją do zabójstwa w afekcie.

Na czymś z gruntu odwrotnym polega właściwe potępienie wszelkich przeciwnych naturze zaspokojeń seksualnych; przez nie bowiem czyni się zadość popędowi, a więc potwierdza się wolę życia, odpada jednak czynność rozmnażania, która jedna przecież otwiera możliwość zaprzeczenia woli. Tłumaczy to fakt, iż dopiero z nastaniem chrześcijaństwa - jego bowiem tendencja jest ascetyczna - uznano pederastię za ciężki grzech. Klasztor jest miejscem współbytności ludzi, którzy ślubowali ubóstwo, czystość, posłuszeństwo (tj. wyrzeczenie się samowoli) i starają się poprzez to współżycie ułatwić po części samą egzystencję, a w jeszcze większej mierze ów stan trudnej rezygnacji, jako że widok podobnie usposobionych i tak samo wyrzekających się ludzi umacnia ich decyzję i wlewa otuchę; również i towarzyskość wspólnego życia odpowiada w pewnych granicach ludzkiej naturze i jest niewinnym wytchnieniem przy wielu ciężkich niedostatkach. Jest to normalne pojęcie klasztoru. I któż może taką społeczność nazwać towarzystwem głupców i błaznów, jak czyni to pod dyktando każdej filozofii poza moją? 

Wewnętrzny duch i sens prawdziwego życia klasztornego - jak i w ogóle ascezy - polega na tym, iż uważamy się za godnych i zdolnych do lepszego istnienia niż nasze; i przekonanie to chcemy poprzeć i podtrzymać przez to, iż gardzimy ponętami tego świata, wszystkie jego rozkosze odrzucamy od siebie, jako bezwartościowe, i oczekujemy już końca tego wyzutego z próżnych uroków życia w spokoju i ufności, by powitać kiedyś moment śmierci jako chwilę wyzwolenia. 

Instytucja sannjasinów ma dokładnie ten sam wydźwięk i znaczenie, podobnie też jest ze stanem zakonnym w buddyzmie, jednakże nigdzie praktyka nie zgadza się tak nagminnie z teorią, jak w przypadku życia zakonnego - właśnie wskutek takiej wzniosłości idei stanu zakonnego. Autentyczny mnich jest najczęściej czcigodną postacią; w większości jednak wypadków kaptur mnisi jest zwykłym kostiumem maskowym, pod którym nie kryje się bynajmniej - wzorem masek maskaradowych - żaden prawdziwy mnich.

Wyobrażenie, że całkowicie i bez zastrzeżeń podlegamy obcej, indywidualnej woli i się na nią zdajemy, jest psychicznym - służącym zaprzeczeniu własnej woli - udogodnieniem i stąd odpowiednim alegorycznym narzędziem prawdy. Liczba regularnych trapistów jest wprawdzie mała, natomiast połowa chyba ludzi składa się z mimowolnych trapistów; udziałem ich i przeznaczeniem są: nędza, ślepe posłuszeństwo, brak jakichkolwiek rozkoszy, ba, najmniejszych udogodnień, często zaś i wymuszona czy spowodowana niedostatkiem czystość. Różnica jest tylko taka, że trapiści uprawiają swój proceder dobrowolnie, metodycznie i bez nadziei na poprawę, podczas gdy ów pierwszy sposób trzeba zaliczyć do tego, co w swych poświęconych ascezie rozdziałach określiłem terminem deuleros pious; o zaistnienie czego zresztą natura już mocą podstawy swego ładu wystarczająco się zatroszczyła, zwłaszcza gdy do wynikającego z niej bezpośrednio zła doliczymy jeszcze inne jego rodzaje, powodowane waśniami i złośliwościami ludzi na wojnie i w czasie pokoju.

Tę właśnie konieczność niedobrowolnego cierpienia - dla wiecznego zbawienia - wyraża też owo powiedzenie Jezusa (Mt 19,24): eukopoteron estin, kamilon dia trypematos raphidos diehhem, e plousion eis, len basileian tou Iheou eiseilhein. (Facilius est, [linem ancorarium per [oramen acus iransire, quam divitem regnum diyinum ingredi'). Dlatego i ci, którzy z największą powagą zabiegali o wieczne zbawienie, wybierali dobrowolne ubóstwo, gdy los im go odmówił i urodzili się w bogactwie; tak było i z Buddą Śakjamunim, który jako książę krwi dobrowolnie wziął do ręki kij żebraczy, oraz z Franciszkiem z Asyżu, założycielem zakonu żebraczego, który zapytany jako młody fircyk na balu, gdzie zasiadły obok siebie córki notabli:
„No panie Franciszku, chyba pan wkrótce wybierze spośród tych piękności?" odrzekł: „Upatrzyłem już sobie o wiele piękniejszą". - „O, którąż to?" - „La poyerta" - po czym niebawem wszystko porzucił i zaczął przemierzać kraj o kiju żebraczym.

Kto - w drodze takich rozważań - uprzytomni sobie, jak konieczne są przeważnie do naszego zbawienia nędza i cierpienie, ten rozpozna, że musimy zazdrościć innym nie tyle ich szczęścia, co raczej ich nieszczęścia. Także i stoickie usposobienie, które stawia czoło losowi, jest z tej samej przyczyny dobrym wprawdzie pancerzem przeciw cierpieniom życia, pozwalając lepiej znosić teraźniejszość, ale przeciwstawia się prawdziwemu zbawieniu. Zatwardza bowiem serce. Jakże cierpienie miałoby to serce ulepszyć, jeśli to ostatnie - zamknięte w kamiennej otoczce - go nie odczuwa? - Zresztą pewien  stopień tego stoicyzmu nie jest aż tak rzadką rzeczą. Często może być pewną manierą, sprowadzając się do bonne minę au mauvais jen, tam jednak, gdzie jest nieudawany, wynika przeważnie ze zwykłej nieczułości, z braku energii, żywotności, z niedostatku uczuć i fantazji, które są nawet wymagane do wielkiej zgryzoty. Tego rodzaju stoicyzmowi sprzyjają zwłaszcza flegma i ociężałość Niemców.

Hanneke Benade  ©

Niesprawiedliwe czy złośliwe działania są w odniesieniu do tego, kto je popełnia, oznakami intensywności jego potwierdzenia woli życia, a przeto objawami dystansu, który dzieli go od prawdziwego zbawienia, zaprzeczenia woli, czyli wyzwolenia ze świata - a więc i zapowiedziami długiej szkoły poznania i cierpienia, którą jeszcze musi przebrnąć, zanim tam dotrze. W odniesieniu zaś do tego, kto wskutek owych działań doznaje cierpienia, są one wprawdzie fizycznie złem, metafizycznie jednak dobrem i w gruncie rzeczy dobrodziejstwem, przywodzą bowiem w efekcie cierpiącego ku prawdziwemu zbawieniu.

Duch świata:  Oto więc pensum twych prac i twych cierpień; masz za to istnieć, tak, jak istnieją wszystkie inne rzeczy.

Człowiek:  Ale cóż ja mam z tego istnienia? Jeśli pełne krzątaniny, darzy mnie niedolą; jeśli wyzbyte zajęć - nudą. Jak możesz za tyle pracy i tyle cierpienia proponować mi tak nędzną zapłatę?

Duch swiata:  A przecież jest to ekwiwalent wszystkich twych trudów i wszystkich twych cierpień; i jest nim właśnie z racji swej marności.

Człowiek:  Taka sprawa?  To doprawdy przechodzi moją zdolność pojmowania...

Duch świata:  Wiem. - (na stronie). Czy mam mu powiedzieć, iż wartość życia polega właśnie na tym, iż uczy ludzi, by nie chcieć życia? Do tego najwyższego wtajemniczenia musi go dopiero przysposobić samo życie, jeśli, jak powiedziałem, każde ludzkie życie - wzięte w całości - okazuje cechy tragedii, i dostrzegamy, że nie jest ono z reguły niczym innym, jak tylko pasmem zawiedzionych nadziei, udaremnionych planów i zbyt późno rozpoznanych błędów, tak że o nim głosi swą prawdę ów smutny wiersz:
"I starość wtedy w parze z doświadczeniem wiodą go do śmierci darząc rozumieniem po tak bolesnym i długim dążeniu, że całe mu życie zbiegło na błądzeniu".


To zgadza się najzupełniej z mym światopoglądem, który traktuje samo istnienie jako coś, co nie powinno raczej być, jako swego rodzaju zbłądzenie, od którego ma nas odwieść jego (istnienia) poznanie. Człowiek, ho anthropos, już w ogólności is in the wrong, o tyle że istnieje i jest człowiekiem: analogicznie więc do tego i każdy poszczególny człowiek, anthropos, ogarniając spojrzeniem swe życie, znajduje siebie generalnie in the wrong; że pojmuje on to w ogólności, stanowi jego wyzwolenie, zarazem zaś musi on zacząć rozpoznawać to w poszczególnym wypadku, tj. w swym indywidualnym biegu życia. Gdyż życie należy bezwzględnie uważać za surową lekcję, której się nam udziela, choćbyśmy - z naszymi nakierowanymi na całkiem inne cele formami myślowymi - nie mogli zrozumieć, jak to się mogło stać, że jej potrzebowaliśmy. 

Stosownie do tego powinniśmy rozpamiętywać naszych zmarłych przyjaciół z satysfakcją, zważywszy, iż zaliczyli oni swą lekcję, i z serdecznym życzeniem, by wyszła im na dobre. Z tego samego punktu widzenia powinniśmy wypatrywać naszej własnej śmierci jako pożądanego i radosnego zdarzenia - zamiast, jak to się przeważnie dzieje, z trwogą i zgrozą. Szczęśliwe życie jest niemożliwe: najwyższą rzeczą, jaką człowiek może osiągnąć, jest żywot heroiczny.

Żywot taki wiedzie ten, kto w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek sprawie walczy z ogromnymi trudnościami za to, co jakoś wychodzi wszystkim na dobre, i ostatecznie zwycięża, przy tym jednak zostaje źle bądź wcale nie nagrodzony. Zastyga na koniec w kamiennym kształcie, jak książę w Recorvo, Gozziego, ale w szlachetnej postawie i z gestem wspaniałomyślności. Jest upamiętniony i czczony jako heros; jego wola, poddana przez całe życie umartwieniom wskutek trudu i pracy, niepowodzeń i niewdzięczności świata, wygasa w Nirwanie.

O ile możemy - w drodze takich rozważań, jak powyższe, a więc z nader wysokiego punktu widzenia - dojrzeć usprawiedliwienie cierpień ludzkości, to jednak usprawiedliwienie owo nie rozciąga się na zwierzęta, których cierpienia - spowodowane wprawdzie przeważnie przez człowieka, często wszakże zaistniałe bez jego współudziału - są wielkie. Narzuca się więc pytanie: po co ta umęczona znękana wola w mnożących się po tysiąckroć kształtach, bez uwarunkowanej rozwagą swobodnej możliwości wyzwolenia?

***  Cierpienie świata zwierzęcego można usprawiedliwić tylko tym, iż wola życia - ponieważ poza nią w świecie zjawiskowym nic w ogóle nie istnieje, ona zaś jest głodną wolą - musi się żywić swym własnym ciałem. Stąd też gradacja jej zjawisk, z których każde żyje kosztem jakiegoś innego. Zdolność do cierpienia u zwierząt jest o wiele mniejsza niż u ludzi. Cokolwiek jednak dałoby się jeszcze poza tym stwierdzić, miałoby już hipotetyczne, a nawet mityczne zabarwienie - pozostawmy to więc własnej spekulacji czytelnika".

Ode mnie, Silver:  Bodajże wczoraj, rozmawiając z kimś na temat "wegetarianizmu", tego, że osobiście jestem Jaroszem (mój organizm niestety nie potrafi się obyć bez pewnych składników, dieta wegetariańska nie byłaby w stanie zaspokoić tych konkretnych potrzeb), poruszyłam pewną kwestię, która im dłużej o niej myślę, zdaje mi się coraz sensowniejsza. A mianowicie...
Istnieje wiele teorii o powstaniu i rozwoju, życia na tej planecie. Wykładana na wszystkich uniwersytetach świata, teoria o Ewolucji ma swoje plusy, jednak nie odpowiada na kluczowe pytanie: Skąd się wziął człowiek. Mnie osobiście nie satysfakcjonuje wyjaśnienie Darwina a czytałam jego prace. Rozważając jednak znaczenie "cierpienia", jakiego doznają wszystkie żywe istoty na Ziemi (świat roślinny i zwierzęcy), krążąc wokół tematyki istnienia boga, bogów lub ich nieistnienia, doszłam z danym rozmówcą do wniosku, że w części dotyczącej flory i fauny tej planety -- Darwin miał rację. To jedyne słuszne wyjaśnienie, wszak zakładając, jak chcą ludzie wiary, że stworzyłby to wszystko jakiś Bóg, musiałabym z konieczności uznać jego dzieło za partactwo. Nie mogłabym uwierzyć w Boga sadystę, zwyrodnialca, czerpiącego dziką przyjemność z okrucieństwa rozgrywającego się w tym świecie, zwłaszcza iż stale powtarza się miliardom wiernych, że Bóg jest samą miłością, jest wszystkowiedzący i wszechpotężny.
Stworzenie takiego świata, jaki mamy, dowodzi, że albo jest ów Bóg (bogowie, etc) skończonym sadystą albo spartolił swój eksperyment. Nie twierdzę, że znam odpowiedź na pytanie, jak powstał świat, bo nie wiem, ale na gołe oko widać, że darwinizm odpowiada dostatecznie na naturę istnienia biologicznego (z całym, niestety bolesnym etapem narodzin, śmierci, walki o byt), co do nas i naszego przeznaczenia, jak do tej pory nikt nie podsunął racjonalnego wyjaśnienia. A teorii jest tyle samo, co naukowych... O raju i piekle, o sansarze-nirwanie, o reinkarnacji oraz całkowitej pustce, co jest jeszcze głupsze niż to pierwsze.
Wniosek? Ludzkość powinna wreszcie wziąć się za prawidłowe studiowanie i określanie natury rzeczy i naszej w niej roli, w oparciu o doświadczenie ludzi, starożytne, dużo mądrzejsze od nas przekazy a także w oparciu o założenie, imperatyw, że ktokolwiek-cokolwiek i jakkolwiek stworzyło wszechświat z samej racji swej wszech-doskonałości winno nie podlegać "ludzkim" ułomnościom (takim jak: zazdrość, pycha, słabość, skleroza, okrucieństwo i obojętność). Może gdyby połączyło Nas (ludzi) wspólne poszukiwanie prawdziwej "odpowiedzi" wreszcie zakończono by wojny? To tylko sugestia... W każdym razie czas kapłanów, a więc tzw. Pośredników pomiędzy ludźmi a bogami, przeminął. Iluzja, którą serwują nam od 3 tyś. lat, wnet opadnie, bo coraz więcej osób dochodzi do tych samych, co ja czy Artur, wniosków.

Komentarze

  1. Droga Basiu.

    Twój tekst czytałem kilka razy i muszę przyznać, że za każdym razem odkrywam w nim „coś nowego”, podobnie jak w innych Twoich rozprawach. Tak potrafią pisać tylko ludzie, którzy posiadają nieprzeciętną wiedzę i potrafiący sprzedać ją innym. Z kolegą Mirkiem często rozmawiamy na Skype, bo trudno to nazwać dyskusją, o tym, co „rozświeca” nasze umysły, po lekturze, jaką nam fundujesz na swoich blogach.

    Jeszcze do niedawna problem samobójstw postrzegałem inaczej, widziałem z innej perspektywy. Pracując w milicji, później w policji, kilka razy MUSIAŁEM, tak musiałem nie tylko być obecny przy osobie, która targnęła się na własne życie, ale wraz z lekarzami dokonywać oględzin miejsca tego zdarzenia. Za każdym razem było to dla mnie mocne przeżycie. Chwilami zastanawiałem się, czy wybrałem właściwy sposób na zarabianie pieniędzy. Przeszło, minęło.

    Mając niespełna dwadzieścia lat, przeżyłem bardzo mocno śmierć samobójczą dziewczyny – Renaty, która rzuciła się pod koła pociągu. Była to piękna dziewczyna. Najprawdopodobniej nie działała Ona impulsywnie, pod wpływem chwilowego załamania psychicznego, ponieważ na śmierć przy torach czekała ponad trzy godziny, co podczas przesłuchania wyjawił dróżnik kolejowy. Powód – zawód miłosny. I tu zaczyna się drugi akt tej smutnej historii. Ksiądz katolicki odmówił udziału w uroczystościach pogrzebowych, które zgromadziły tłumy gapiów, dla których było to sensacyjne wydarzenie, w kilkunastotysięcznym miasteczku. Renata została pochowana… przy ogrodzeniu cmentarnym – na miejscu, które rzekomo było niepoświęcone. Jak się później dowiedziałem, była wydzielona cześć cmentarza dla „gorszych katolików”. Otóż, hipokryzja, zakłamanie to przymioty, których Kościół się nie wyzbędzie, stąd powolny jego upadek. Zadaję sobie pytanie: „Czy Renata była gorszym człowiekiem niż miejscowy piekarz – pijak, na którego pogrzebie byli wszyscy miejscowi księża?”. Rzadko bywam na tamtym cmentarzu, ale za każdym razem, kiedy jestem przy grobie rodziców „odwiedzam” Renatę, zapalam znicz. Na nagrobku jest zdjęcie młodej, trochę smutnej dziewczyny. Może to, co piszę jest trochę banalne, ale za każdym razem zastanawiam się, czy można było coś zrobić, żeby ta Dziewczyna żyła, była wśród nas. Powyższa, Twoja Basiu rozprawa pozwala mi spojrzeć inaczej na problem „odchodzących inaczej”. Częściowo znalazłem Odpowiedź na dręczące mnie pytanie.

    Część ezoteryków, którzy wierzą w reinkarnację (a którzy nie wierzą?) uważa, że „odchodzący inaczej” w bardzo krótkim czasie „muszą” powrócić z powrotem na Ziemię, by odpracować, a w zasadzie przepracować – naprawić przerwaną karmę. Któryś z rosyjskich ezoteryków, bodajże Kolesow, określił ten rodzaj śmierci, jako „złudną ucieczkę”. Wiem, że Ty Basiu jesteś precyzyjna w tym, co piszesz, a na moje określenie –„bodajże”, usprawiedliwieniem jest to, że komentarz piszę w pośpiechu. Być może z mojej strony, jest to głupie tłumaczenie.

    Jeszcze raz dziękuję za wspaniałe rozprawy i przepraszam za nocne majaczenie.

    Pozdrawiam Ciebie szczerze i bardzo serdecznie Mądra Kobieto. : )

    Edek

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Edwardzie,

    To ja dziękuję Tobie, za to, że podzieliłeś się ze mną i nie tylko swoimi wspomnieniami, przemyśleniami, wszystkim... Nie jest łatwo pisać otwarcie o takich sprawach. Zarówno o tym, co przeżyliśmy bolesnego, co wybraliśmy sami dla siebie lub do czego zostaliśmy zmuszeni (przez życie, innych ludzi, nie trafione pomysły). To, że pisałeś tę odpowiedź w nocy wcale nie umniejsza jej wymowie, doceniam szczerość w każdym, najmniejszym nawet szczególe.

    Cały też czas zdumiewa mnie, jak często (różni ludzie) otwierają się przede mną. Jest to zjawisko, które towarzyszy mi od dziecka. Tym bardziej jednak zmusza do wzrastania w sobie, odpowiedzialności, gdyż czynią to ludzie niejednokrotnie dużo ode mnie starsi.

    Dzisiaj już wiem, że to nie szata zdobi człowieka (mam na myśli skórę, płeć, wiek), ale coś* więcej. Już w wieku dziesięciu lat traktowano mnie jak osobę dojrzałą emocjonalnie. Zanim na własną rękę zaczęłam szukać na to odpowiedzi, wiele razy słyszałam, że mam "starą duszę". Potem poddałam się hipnozie regresyjnej, chociaż właściwie nie powinnam tego nazywać hipnozą, to raczej metoda relaksacyjna... i dzisiaj już mnie tak nie dziwi, że przyciągam do siebie coraz to dojrzalszych, starszych od siebie ludzi. Z rówieśnikami zawsze byłam na bakier. Nie nawiązałam nigdy ani jednej trwałej przyjaźni, chociaż próbowałam.

    Dlaczego ci o tym piszę? Poniekąd dlatego, iż chciałabym jakoś się zrewanżować za twoje szczere wypowiedzi. Cieszę się, że w końcu i tutaj, na Minosie, znalazł się choć jeden czytelnik, który dzieli się ze mną wnioskami z zamieszczonych tekstów. Widzisz, ja też nie wierzę w przypadki... Zakładając Rozstajne drogi* miałam inny cel, tymczasem okazuje się, że jedynym (być może) było spotkanie takich rozmówców jak Ty. A więc jest jakiś plus tego doświadczenia. Wielu czytelników nigdy nie zabiera głosu, nie wiem czy z lęku przede mną, wstydu, nie wiem... W końcu żaden ze mnie autorytet, jestem zwykłą młodą kobietą z takimi samymi problemami jak inni.

    ....

    OdpowiedzUsuń
  3. ....

    Schlebiasz mi, naprawdę, ale - bez sztucznej skromności - wciąż twierdzę, że Mądrość jest to mój cel "sam w sobie" (jak rzekłby filozof), który wciąż mi się wymyka. Wiedza, owszem, troszkę jej mam, zapewne również szybko kojarzę pewne fakty, mam dobrą pamięć do tego, co mnie zajmuje, intuicję - nie przeczę, ale czy dzieje się to przez wzgląd na mnie samą czy może hektolitry wypitej kawy*?, nie wiem. Z natury jestem bardzo "chaotyczną" osobą, jedyna stała rzecz (cecha) we mnie, to - zmienność. Zaliczyłam wiele upadków, błędów, gaf, nie sądzę zatem, abym odnalazła już owe cudo na M. Pozostańmy zatem przy imionach. (Pozwolisz, że będę się do Ciebie zwracać twoim pełnym imieniem? Jakoś tak mi wygodniej i brzmi ładniej, z klasą).

    Tak jak ty, "poszukuję" i pewnie jeszcze wiele razy będę popełniać błędy, jak długo Mądrość jest celem, tak długo znamy właściwy kierunek a tego każdemu z Nas (ludzi) trzeba. Wybrałam temat "samobójstwa" z racji czasów, które co rusz przynoszą nam coraz okropniejsze historie. Media zachłystują się ludzkim nieszczęściem, ale też taką mają naturę, tak ich wyszkolono: "Nie każdy może być grabarzem", jakby powiedział mój pape. Wierzę jednak, ale nie "wiarą podszytą jakąkolwiek religią", że na tym jednym życiu nie kończy się na nasza historia. Wiedzieli o tym najmądrzejsi ze Starożytnych a nie mam powodu wątpić ich słowom, zresztą nawet w tekstach monoteistycznych znajdują się fragmenty potwierdzające reinkarnację. Ja sama mam świadome wspomnienia co najmniej 3 wcieleń i bez względu na to, że mój racjonalny umysł stara się to odrzucić i wielu zapewne wyśmieje moje przekonania, Ja wiem, że to prawda, bo doświadczyłam na sobie, realnie, tych wspomnień. Do tego nawet widziałam miejsce (choć tylko we śnie) do którego kiedyś wszyscy trafimy i jest wspaniałe, i co najważniejsze, nie ma ono nic wspólnego z jakąkolwiek religią.

    ....

    OdpowiedzUsuń
  4. ....

    Ktoś może rzec że to zmyślna sztuczna "szyszynki" - że w to wierzę, ale moja wiara w pewne rzeczy jest "pewnością" człowieka, który "to" widział i odczuł wszystkimi zmysłami. Mam w nosie czy ktoś w to uwierzy czy nie, wiem że religie tego świata się mylą, co do boga-bogów, jego-jej-ich natury, nie znaczy to jednak, że Dobro i Zło nie istnieje. Istnieje, ale nie tak, jakby chcieli tego hierarchowie różnych molochów. To ludzie nadali tym sprawom "osobowe" znaczenie i rolę, podczas gdy są one "wieczne" i nie podlegają ludzkim wadom, tak jak Oni je nakreślili. To życie, które mamy jest "lekcją", "drogą" - czyż sam Jezus o tym nie wspominał wiele razy? A potem, zaczyna się ciąg dalszy Opowieści. Nasz strach przed śmiercią bierze się z tego, iż nie pamiętamy, kim tak naprawdę jesteśmy. Ale to się powoli na świecie zmienia, dostrzegam to odwiedzając zagraniczne strony. Niestety czy stety- każdy musi sam do tego dojść. Ludzie, którzy wiedzą nieco więcej mogą jedynie, stopniowo, podsuwać kolejne fragmenty Opowieści swym braciom, licząc na to, że pomoże to komuś otworzyć oczy, przebudzić się. W końcu wszyscy uczymy się od innych. Tym są szkoły, podręczniki, autorytety, myślami innych ludzi, pamięć zbiorowa prowadzi Nas do Źródła. Tak więc nie martw się o Renatę. Pamiętaj, że nie każda śmierć implikuje powrót. Być może ona już odnalazła Źródło. Kto wie? A jeśli nie, może znowu, kiedyś, ją spotkasz, tylko w innej postaci? Wiesz, ja czasami nawet patrząc na własnego psa, zastanawiam się, kiedy tak mnie obserwuje tymi mądrymi ślepkami, a co jeśli to mój daleki krewny? Dziadek? Babcia? Hihihi... To oczywiście mały żarcik, bo buddystką nie jestem, niemniej intrygująca to idea, czyż nie?


    Pozdrawiam Cię serdecznie i raz jeszcze dziękuję za szczerą, prywatną wypowiedź. Nie czuj skrępowania wypowiadania się na moich blogach, jeśli tylko masz na to ochotę. Jak widzisz, ja uwielbiam rozmawiać... Paszczencja wręcz się nie zamyka. X,D

    OdpowiedzUsuń
  5. Droga Basiu.

    Pozwolisz, że będę się zwracał do Ciebie zdrobniale, z przymiotnikiem „droga”. Dlaczego w tej formie? Dlatego, że – powiem wprost – polubiłem Ciebie, chociaż moje oczy nie widziały Ciebie do tej pory, chociaż kto to wie? Do mnie zwracaj tak, jak uważasz za stosowne. Zapewniam Ciebie, że każda forma jest do przyjęcia, chociaż niektórych ludzi „trzymam” na dystans, co jest przejawem dumy, która jest typowa dla zodiakalnych Lwów, z czym staram się może nie walczyć, ale łagodzić jej skutki.

    Powtarzam jak mantrę i uczynię to po raz kolejny, pisząc, że jesteś Osobą nadzwyczaj inteligentną i wszechstronnie wykształconą. Dobrze się stało, że trafiłem na Twoje blogi, które są dla mnie i dla Kolegi Mirosława źródłem wiedzy przekazywanej w ciekawej formie.

    Daje słowo, że teraz streszczę się w kilku zdaniach.
    Po pierwsze. Jestem przekonany, głęboko wierzę w inkarnowanie duszy. Mam na to dowody. Helios (Cavalier) jest moim najwierniejszym przyjacielem. Mówię do niego i jestem przekonany, że on wszystko rozumie. Nieraz tłumaczę mu, że być może jest „upadłym” człowiekiem, który kiedyś jadł mięso w nadmiarze i dlatego jest tym, kim jest. Kto to wie?
    Po drugie. Wierzę, że kiedyś, kiedyś spotkam przyjaciół, którzy odeszli nagle, bez pożegnania, co jest trudne do wytłumaczenia w racjonalny sposób.

    Dziękuję Ci bardzo za wyczerpujący komentarz, który jest dla mnie niezwykle cenny, jest w nim wiele ciepła i serdeczności, której nigdy w nadmiarze.

    Basiu. Stokrotne dzięki!

    Pozdrawiam Ciebie i bliskie Ci Osoby bardzo, bardzo ciepło i serdecznie. :)

    Edek

    W przyszły piątek jadę do Czarnowa, do przyjaciół bhaktów, wyznawców Kriszny, wśród których czuję się wspaniale, a niejako przy okazji ruszę z plecakiem po Rudawach Janowickich, by dotrzeć na Skalnik.

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Edwardzie,

    Wypada mi zatem życzyć Ci udanego wypoczynku, relaksu na łonie Natury i wielu owocnych przemyśleń. Uważaj tylko na wertepach, by bezpiecznie spędzić ten czas. :)

    Pozdrawiam serdecznie i spokojnej nocy życzę :))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

Świat jest pełen symboli: K (Część II)