"Drzwi percepcji" - Aldous Huxley; Część II




W życiu człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi... W sztukach plastycznych strzela temat; kule nosi w ostatecznym rozrachunku temperament artysty, a następnie (przynajmniej w malarstwie portretowym, historycznym i rodzajowym) rzeźbiona czy malowana draperia. Te dwie rzeczy decydują o tym, że fete galante porusza do łez że w ukrzyżowaniu tkwi spokój przechodzący w radość, że stygmatyzacja ma w sobie jakiś powab seksualny, że wygląd cudu kobiecej głupoty (mam na myśli niezrównaną Mme Moitessier Ingresa) daje wyraz najbardziej rygorystycznemu, bezkompromisowemu intelektualizmowi. Ale to nie wszystko. Draperię, co stwierdziłem dopiero teraz, są czymś o wiele więcej niż pretekstami do wprowadzenia niefiguratyw-nych form do naturalistycznego malarstwa i rzeźby. To, co pozostali widzą tylko pod wpływem meskaliny, artysta dzięki wrodzonym zdolnościom widzi cały czas. Jego spostrzeganie nie ogranicza się do tego, co biologicznie czy społecznie użyteczne. Cząstka wiedzy należącej do Wolnego Umysłu przesącza się obok redukującego zaworu mózgu oraz ego i dociera do jego świadomości. Wiedza ta dotyczy istotowego sensu wszystkiego, co istnieje. Dla artysty, tak jak dla zażywającego meskalinę, draperię są żywymi hieroglifatni, które w szczególnie eks-presywny sposób wyrażają niezgłębioną tajemnicę czystego istnienia. Bardziej nawet niż krzesło, chociaż chyba w mniejszym stopniu niż te w pełni nadprzyrodzone kwiaty, fałdy moich szarych, flanelowych spodni były nasycone „istotowością". Nie potrafię powiedzieć, czemu zawdzięczały one swój uprzywilejowany status. Może temu, że formy pofałdowanej draperii są tak dziwne i dramatyczne, że przyciągają oko i w ten sposób narzucają naszej uwadze cudowny fakt czystego istnienia? Któż to wie? Mniej ważne jest uwarunkowanie przeżycia niż samo przeżycie. Medytując nad sukniami Judyty, tu, w Największym Supermarkecie Świata wiedziałem, że Botticelli — i nie jeden Botticelli, lecz wielu, wielu innych — patrzyło na te draperię tymi samymi przemienionymi i przemieniającymi oczyma, jakie dane były i mnie tego ranka.

Dojrzeli oni Istigkeit, Pełnię i Nieskończoność pofałdowanych szat i uczynili wszystko, co w ich mocy, by oddać je na płótnie czy w kamieniu. Z konieczności, oczywiście, bez powodzenia. Albowiem chwała i cud czystego istnienia należą do innego porządku, i nawet sztuka najwyższego lotu nie jest ich w stanie wyrazić. Ale w sukniach Judyty mogłem dostrzec dokładnie to, co gdybym był genialnym malarzem, dostrzegłbym w moich starych spodniach z szarej flaneli. To niewiele, niebo mi świadkiem, w porównaniu z rzeczywistością; ale dość, by zadziwić całe pokolenia widzów, dość, by pozwolić im zrozumieć przynajmniej cząstkę prawdziwego sensu tego, co w naszym żenującym imbecylizmie nazywamy „zwyczajnymi rzeczami" i porzucamy na korzyść telewizji.


„Oto jak powinno się widzieć", powtarzałem patrząc na swoje spodnie  lub   spoglądając  na  przypominające  klejnoty  książki  na półkach, na nogi mojego nieskończenie van Goghowskiego krzesła. „Oto jak powinno się widzieć, oto jakimi są naprawdę rzeczy." A jednak pojawiły się zastrzeżenia. Gdyby bowiem człowiek zawsze postrzegał w taki sposób, nie chciałby nigdy nic innego robić. Chciałby tylko patrzeć, być wyłącznie boską nie-jaźnią kwiatu, książki, krzesła, flaneli. To by mu wystarczało. Ale w takim razie, co z innymi ludźmi? Co ze stosunkami międzyludzkimi? W nagraniu rozmów z tego poranka odnajduję   nieustannie   powracające   pytanie:   „Co   ze   stosunkami międzyludzkimi?" Jak człowiek miałby pogodzić bezczasowy błogostan swego widzenia z rozłożonymi w czasie obowiązkami robienia i odczuwania tego, do czego jesteśmy zobligowani? „Człowiek powinien móc", powiedziałem, „postrzegać te spodnie jako nieskończenie ważne, a ludzi jako jeszcze ważniejszych." Powinien — chociaż w praktyce wydawało się to niewykonalne. Owo uczestnictwo w jawnej chwale rzeczy nie zostawiało miejsca, jeśli tak można rzec, na zwyczajne, niezbędne troski ludzkiej egzystencji, przede wszystkim zaś na troski dotyczące ludzi. Albowiem ludzie sprowadzają się do jaźni, a — przynajmniej pod jednym względem — byłem teraz nie-jaźnią, postrzegającą jednocześnie i będącą nie-jaźnią otaczających mnie rzeczy. Dla tej nowo narodzonej nie-jaźni, zachowanie, wygląd jaźni, sama myśl o jaźni, którą chwilowo przestała być, oraz o innych jaźniach, jej ówczesnych towarzyszkach, wydawała się nie tyle niesmaczna (niesmak bowiem nie należał do kategorii, którymi myślałem), ile w dużej mierze nieistotna. Nakłoniony przez eksperymentatora do przeanalizowania i zdania sprawy z tego, co robię (z jaką tęsknotą marzyłem, by pozostawiono mnie w spokoju z Wiecznością w kwiecie, Nieskończonością w czterech nogach krzesła i Absolutem w fałdach pary flanelowych spodni!) zdałem sobie sprawę, że z rozmysłem unikam wzroku przebywających ze mną w pokoju osób, rozmyślnie cofam się przed zbytnim uświadomieniem sobie ich obecności. Jedną z tych osób była moja żona, człowiek, którego szanowałem i bardzo lubiłem; ale oboje należeli do świata, z którego na pewien czas wyzwoliła mnie meskalina, do świata jaźni, czasu, ocen moralnych i względów praktycznych, do świata (a o tym właśnie aspekcie ludzkiego życia pragnąłem przede wszystkim zapomnieć) dochodzenia swoich praw, pewności siebie fetyszyzowanych słów i pojęć, którym oddawano bałwochwalczą cześć.


W tej fazie przedsięwzięcia podano mi dużą kolorową reprodukcję dobrze znanego autoportretu Cezanne'a — głowa i ramiona mężczyzny w dużym słomkowym kapeluszu, o czerwonych policzkach, czerwonych ustach, z sumiastym wąsem i ciemnymi nieprzyjaznymi oczyma. To wspaniały obraz; ale teraz widziałem go nie jako obraz. Albowiem głowa nagle przybrała trzeci wymiar i ożyła jak mały przypominający duszka człowieczek wyglądający przez okno ze stronicy przed moimi oczyma. Zacząłem się śmiać. A kiedy spytali mnie dlaczego, zacząłem powtarzać: — Co za pretensje! Za kogo on się, u licha, ma? — Pytanie to nie było adresowane w szczególności do Cezanne'a, lecz do całej ludzkości. Za kogo oni się mieli?


— To mi przypomina Arnolda Benetta w Dolomitach — powiedziałem, przypominając sobie nagle szczęśliwym trafem scenę uwiecznioną na zdjęciu wykonanym cztery lub pięć lat przed śmiercią A. B., kiedy to spaceruje zimową drogą w Cortina d'Ampezzo. Wokół niego leżał dziewiczy śnieg; w tle wznosiły się iście gotyckie czerwone skały. Był tam też kochany, dobry, nieszczęsny A. B. świadomie małpujący rolę swojego ulubionego bohatera literackiego, siebie, on — klown we własnej osobie. Szedł przed siebie niepewnym krokiem w jaskrawym alpejskim słońcu, z kciukami założonymi za pachy żółtej kamizelki wybrzuszającej się, nieco poniżej, w pełen wdzięku łuk wykusza w Brighton z okresu regencji Jerzego IV — z głową odrzuconą w tył, jakby chciał jąkając się wystrzelić niczym haubica jakąś uwagę w błękitną kopułę nieba. Zapomniałem, co wówczas w rzeczywistości Powiedział; ale cała jego postawa, wygląd i sposób bycia zdawały się wprost krzyczeć: „Wcale nie jestem gorszy od tych cholernych gór". w pewien sposób był on, oczywiście, lepszy; ale nie w sposób, o czym dobrze wiedział, jaki lubił sobie wyobrażać jego ulubiony bohater literacki.


Z sukcesem (cokolwiek to znaczy) czy bez sukcesu wszyscy małpujemy rolę naszego ulubionego bohatera literackiego. I fakt, niemal nieskończenie nieprawdopodobny fakt, bycia rzeczywistym Cezannem nie czynił żadnej różnicy. Albowiem wielkiej miary artysta, z małym przewodem podłączonym do Wolnego Umysłu, omijającym zawór mózgu i filtr ego był również, w podobnie autentyczny sposób, tym wąsatym duszkiem z nieprzyjaznymi oczyma.




W poszukiwaniu ukojenia zwróciłem się znów ku fałdom moich spodni. — Oto jak powinno się widzieć — powtórzyłem po raz kolejny. I mógłbym dodać: — Oto rzeczy, na jakie powinno się patrzeć. — Rzeczy pozbawione pretensjonalności, samowystarczalne w swojej istotowości, nie grające żadnej roli, nie próbujące, w szaleńczy sposób, dostąpić samotności, w izolacji od Ciała Dharmy, w lucyferycznym buncie wobec łaski Bożej.


— Najbliższym odpowiednikiem — powiedziałem — byłby tu Yermeer. — Albowiem ten tajemniczy artysta był potrójnie obdarowany — wizją, która postrzega Ciało Dharmy jako żywopłot w głębi ogrodu, talentem, by oddać tyle z wizji, na ile pozwalają ograniczenia ludzkich możliwości i roztropnością, która kazała mu się ograniczyć w swych obrazach do bardziej dających się oddać aspektów rzeczywistości; chociaż bowiem Yermeer przedstawiał ludzi, był zawsze malarzem martwej natury. Cezanne, który mówił swoim modelkom, by starały się wyglądać jak jabłka, starał się malować obrazy w tym samym duchu. Ale jego kobiety przypominające renetę przywołują raczej na myśl idee platońskie niż Ciało Dharmy żywopłotu. Są Wiecznością i Nieskończonością dostrzegalną nie w piasku czy w kwiecie, ale w abstrakcjach jakiejś wyższej geometrii; Yermeer nigdy nie prosił swych dziewcząt, by wyglądały jak jabłka. Przeciwnie, zależało mu na tym, żeby były jak najbardziej dziewczynami — chociaż zawsze z zastrzeżeniem, by nie zachowywały się po dziewczęcemu. Mogły siedzieć lub spokojnie stać, ale nie mogły chichotać ani ujawniać własnego zażenowania, ani modlić się czy wzdychać do nieobecnych kochanków, nigdy też plotkować, nigdy spoglądać zazdrośnie na dzieci innych kobiet, nigdy flirtować, kochać, nienawidzieć, czy pracować. W akcie czynienia którejś z wymienionych rzeczy bez wątpienia stałyby się bardziej sobą, ale z tego samego powodu przestałyby ukazywać swoją boską, pierwotną nie-jaźń. Mówiąc słowami Blake'a, drzwi percepcji Yermeera były tylko częściowo oczyszczone. Pojedyncze skrzydło drzwi było niemal doskonale przezroczyste; cała reszta tkwiła w błocie. Pierwotną nie-jaźń dało się dostrzec bardzo wyraźnie w rzeczach i istotach żywych po obu stronach dobra i zła. U ludzi było to dostrzegalne tylko wtedy, gdy wypoczywali, ze spokojnym umysłem, nieruchomym ciałem. W tych warunkach Yermeer potrafił dostrzec Istotowość w całym jej niebiańskim pięknie — potrafił dostrzec i, w jakiejś drobnej cząstce, oddać w subtelnej i przepysznej martwej naturze. Vermeer jest niewątpliwie najwybitniejszym malarzem ludzkich martwych natur. Ale byli też inni, na przykład, francuscy współcześni Vermeera, bracia Le Nain. Zamierzali, jak mi się zdaje, być malarzami rodzajowymi; ale w rzeczywistości dali nam serię ludzkich martwych natur, w których ich oczyszczona percepcja nieskończonego sensu wszystkich rzeczy jest wyrażona nie, jak u Vermeera, poprzez subtelne wzbogacenie koloru i faktury, lecz przez wzmożoną jasność, obsesyjną wyrazistość formy, w marach surowej, niemal monochromatycznej tonacji kolorystycznej. W naszych czasach mieliśmy Vuillarda, malarza, który w swych najszczęśliwszych okresach malował niezapomniane wspaniałe obrazy Ciała Dharmy ukazujące się w mieszczańskiej sypialni, Absolutu płonącego pośród rodziny maklera popijającej herbatę w podmiejskim ogrodzie.




Dla Laurenta Taillade widok ten był jedynie wulgarny. Ale jeśli emerytowany kupiec towarami gumowymi siedział dostatecznie nieruchomo, Yuillard dostrzegał w nim wyłącznie Ciało Dharmy, malował, w cyniach, basenie dla złotych rybek, mauretańskiej wieżyczce willi i chińskich lampionach kącik ogrodu rajskiego przed upadkiem.


Tymczasem jednak, moje pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Jak można było pogodzić tę oczyszczoną percepcję z właściwą troską o stosunki międzyludzkie, z niezbędnymi zajęciami i obowiązkami, nie wspominając już o dobroczynności i praktycznych przejawach współczucia? Stary jak świat spór między aktywistami a kontemplatykami znów powracał — odnawiał się, w moim przypadku, z niezwykłą ostrością. Do tego bowiem ranka znałem kontemplację jedynie w jej skromniejszych, bardziej zwyczajnych formach — jako myślenie dyskursywne; jako ekstatyczne oddanie się poezji, malarstwu czy muzyce; jako cierpliwe oczekiwanie na owe natchnienia, bez których nawet najbardziej przyziemny pisarz nie może nic osiągnąć; jako okazjonalne wglądy w naturę, odnajdujące „coś, co napełniło się nieskończenie głębiej" Wordswortha; jako systematyczne milczenie prowadzące, czasem, do przebłysków „nieznanej wiedzy". Ale teraz poznałem kontemplację w jej szczytowych przejawach. W jej szczytowych przejawach, chociaż wciąż jeszcze nie w jej pełni. Albowiem w swojej pełni droga Marii obejmuję drogę Marty i podnosi ją, jeśli można tak rzec, do swej wyższej mocy. Meskalina otwiera drogę Marii, ale zamyka drzwi przed drogą Marty. Daje dostęp do kontemplacji — ale do kontemplacji, która jest nie do pogodzenia z działaniem, czy nawet z wolą działania, samą myślą o działaniu. W przerwach pomiędzy doznawanymi przez siebie objawieniami osoba zażywająca meskalinę zdaje się odczuwać, że chociaż w pewien sposób wszystko jest w cudowny sposób tak jak powinno być, w inny sposób coś jest nie tak. Dręczy ją właściwie ten sam problem co kwietystę, arhata, a — na innym poziomie — pejzażystę i malarza ludzkich martwych natur. Meskalina nie potrafi w żaden sposób rozwiązać tego problemu; może go tylko postawić, apokaliptycznie, przed tymi, którzy się z nim jeszcze nie zetknęli. Pełne i ostateczne rozwiązanie mogą odnaleźć tylko ci, którzy są gotowi wytworzyć właściwy rodzaj światopoglądu poprzez właściwy rodzaj zachowania i właściwy rodzaj stałej, niewymuszonej uwagi. Nad kwietystą góruje aktywny kontemplatyk, święty, człowiek, który podług wyrażenia Eckharta jest gotów zejść z siódmego nieba, by podać kubek wody swemu choremu bratu. Nad arhatem, wycofującym się ze świata zjawisk w transcendentalną nirwanę, stoi Bodhisattwa, dla którego Istotowość i świat uwarunkowań są jednym, i dla którego nieograniczonego współczucia każde z tych uwarunkowań jest okazją nie tylko dla najbardziej praktycznej dobroczynności. Natomiast w kosmosie sztuki, nad Vermeerem i innymi malarzami ludzkich martwych natur, nad mistrzami chińskiego i japońskiego malarstwa pejzażowego, nad Constablem i Turnerem, nad Sisleyem, Seuratem i Cezannem góruje wszechobejmująca sztuka Rembrandta. Są to wielkie nazwiska, niedostępne sławy.



W moim przypadku, w ten pamiętny poranek majowy, mogłem być tylko wdzięczny za przeżycie, które ukazało mi, bardziej wyraźnie niż dane mi było dotąd dostrzec, prawdziwą naturę wyzwania i w pełni wyzwalającej odpowiedzi. Proszę mi pozwolić dodać, nim odejdę od tego tematu, że nie ma żadnej odmiany kontempacji, nawet najbardziej kwietystycznej, która byłaby pozbawiona wartości etycznych. Przynajmniej połowa całej moralności jest negatywna i polega na unikaniu wyrządzania krzywdy. Modlitwa Ojcze nasz liczy nieco mniej niż pięćdziesiąt słów, a sześć spośród nich to prośby do Boga, by oddalił od nas wszelkie pokusy. Jednostronny kontemplatyk nie robi wielu rzeczy, które powinien zrobić; ale by to zrekompensować, powstrzymuje się od robienia wielu rzeczy, których nie powinien robić. Suma zła, jak zauważył Pascal, bardzo by się zmniejszyła, gdyby ludzie potrafili siedzieć spokojnie w swojej izbie. Kontemplatyk, którego percepcja uległa oczyszczeniu nie musi siedzieć w swojej izbie. Może zajmować się swoimi sprawami, w pełni usatysfakcjonowany tym, iż postrzega siebie jako cząstkę boskiego Porządku Rzeczy i jest nią jednocześnie, tak iż nigdy nie doznaje pokusy oddawania się temu, co Traherne określił jako „brudne sztuczki tego świata". Kiedy czujemy się jedynymi dziedzicami wszechświata, kiedy „morze szumi w naszych żyłach... a gwiazdy są naszymi klejnotami", kiedy wszystkie rzeczy postrzegamy jako nieskończone i święte, jaki motyw może nas skłonić do pożądliwości czy pewności siebie, do poszukiwania władzy czy posępnych form przyjemności? Nie do pomyślenia, by kontemplatycy stali się szulerami, rajfurami czy pijakami; z reguły nie głoszą nietolerancji ani nie robią wojny; nie odczuwają potrzeby rabowania, oszukiwania czy gnębienia ' ubogich. Do tych istotnych cnót negatywnych możemy dodać jeszcze jedną, która chociaż trudno definiowalna, jest ważna i pozytywna. Arhat i kwietystą nie mogą praktykować kontemplacji w jej pełni; ale jeśli w ogóle ją praktykują, mogą powrócić z oświecającymi doniesienia-o innej, transcendentnej krainie umysłu; a jeśli praktykują ją wysokim stopniu, mogą się stać kanałami, przez które jakiś dob roczynny fluid przepłynie z owej innej krainy w świat chronicznie go spragnionych ciemnych jaźni. Tymczasem, na prośbę eksperymentatora, przeniosłem uwagę z portretów Cezanne'a na to, co działo się po zamknięciu oczu w mojej głowie. Tym razem pejzaż wewnętrzny był zadziwiająco nieobiecujący. Pole widzenia było wypełnione jaskrawo-kolorowymi, nieustannie zmieniającymi się strukturami, które wydawały się być zrobione z plastiku lub lakierowanej cyny.
— Tandetne — skomentowałem. — Banalne. Jak rzeczy w sklepie z taniochą.

Cała ta tandeta wypełniała zamknięty, przepełniony wszechświat.

— Zupełnie, jakby się było pod pokładem na statku — powiedziałem.

— Na tandetnym stateczku.

Kiedy tak patrzyłem, stało się oczywiste, że ten tandetny stateczek wiązał się jakoś z ludzkimi aspiracjami. To wnętrze tandetnego stateczku, w którym się dusiłem, było moją jaźnią; te efektowne mobile z cyny i plastiku były moim osobistym wkładem w dzieło wszechświata.



Uznałem tę lekcję za zbawienną, niemniej ubolewałem, że udzielono mi jej w tym momencie i w tej formie. Z reguły człowiek zażywający meskalinę odkrywa świat wewnętrzny jako oczywisty punkt odniesienia, jako w oczywisty sposób nieskończony i święty, jako ten przemieniony świat zewnętrzny, który ujrzałem z otwartymi oczyma. Ale mój przypadek był inny. Meskalina dała mi czasowo zdolność postrzegania różnych rzeczy przy zamkniętych oczach; ale nie potrafiła objawić, czy też przy tej akurat okazji nie objawiła, pejzażu wewnętrznego choćby odległe zbliżonego do moich kwiatów, krzesła czy flanelowych spodni „na zewnątrz". To, co pozwoliła mi ujrzeć, wewnątrz, to nie było Ciało Dharmy w obrazach, ale mój własny umysł; nie archetypowa Is-totowość, lecz układ symboli — innymi słowy, chałupniczy substytut Istotowości.

Meskalina przemienia większość ludzi posiadających wyobraźnię wzrokową w wizjonerów. Niektórzy z nich — a jest ich zapewne więcej niż się na ogół przypuszcza — nie potrzebują przemiany; cały czas są wizjonerami. Rodzaj umysłowości, do którego przynależał Blake jest dosyć szeroko rozpowszechniony nawet w miejsko-przemysłowych społeczeństwach doby obecnej. Wyjątkowość poety-artysty nie polega na tym, że (by zacytować jego Descriptive Catalogue) dane mu było rzeczywiście ujrzeć „owych cudownych dziwaków określanych w Świętych Pismach mianem Cherubinów". Nie polega na tym, „że owi cudowni dziwacy widziani w moich wizjach sięgali czasem trzydziestu metrów... a wszyscy obdarzeni byli mitologicznym i tajemnym sensem".

Polega ona jedynie na jego zdolności do wyrażenia, w słowach czy (z mniejszym powodzeniem) w kresce i barwie przynajmniej jakiegoś śladu tego nie tak znów rzadkiego doświadczenia. Pozbawiony talentu wizjoner może postrzegać rzeczywistość wewnętrzną nie mniej straszliwą, piękną i znaczącą niż świat, jaki ukazał się Blake'owi; ale jest on pozbawiony zupełnie zdolności wyrażenia, w literackich czy plastycznych symbolach tego, co ujrzał.



Ze świadectw religii oraz zachowanych do dziś pomników poezji i sztuk plastycznych wynika jasno, że w większości epok i miejsc ludzie przywiązywali większe znaczenie do pejzażu wewnętrznego niż do obiektywnych zjawisk, czuli, że to, co dostrzegają z zamkniętymi oczyma posiada większe znaczenie duchowe niż to, co widzą oczyma otwartymi. Powód? Znajomość czegoś rodzi pogardę, a to jak przetrwać jest problemem, którego pilność waha się od chronicznej nudy do dręczącej potrzeby. Świat zewnętrzny jest tym, do czego budzimy się każdego ranka naszego życia, jest miejscem, gdzie chcąc nie chcąc musimy próbować organizować sobie jakoś życie. W świecie wewnętrznym nie ma ani pracy, ani monotonii. Odwiedzamy go tylko w marzeniach i rozmyślaniach, a jego obcość sprawia, że nigdy nie odnajdujemy tego samego świata przy dwóch kolejnych okazjach. Cóż więc dziwnego, że ludzie w swym poszukiwaniu boskości decydowali się na ogół patrzeć do wewnątrz! Na ogół, lecz nie zawsze. W sztuce w nie mniejszym stopniu niż w religii taoiści i adepci buddyzmu zen spoglądali poza wizje ku Pustce i poza Pustkę na „dziesięć tysięcy rzeczy" obiektywnej rzeczywistości. Ze względu na swą doktrynę o wcieleniu Słowa, chrześcijanie powinni być zdolni do przyjęcia podobnej postawy wobec otaczającego ich wszechświata. Ale ze względu na swą doktrynę o upadku okazało się to dla nich bardzo trudne. Jeszcze trzysta lat temu dawanie wyrazu daleko idącemu wyrzeczeniu się, a nawet potępieniu świata było zgodne z ortodoksją i zrozumiałe. „Nic w naturze nie powinno nas zadziwiać poza wcieleniem Chrystusa." W siedemnastym stuleciu stwierdzenie Lallemanta brzmiało sensownie. Dziś ma w sobie coś z szaleństwa.


W Chinach podniesienie malarstwa pejzażowego do rangi pierwszorzędnej sztuki miało miejsce tysiąc lat temu, w Japonii sześćset lat temu, a w Europie trzysta lat temu. Przyrównanie Ciała Dharmy do żywopłotu zostało poczynione przez mistrzów zen, którzy połączyli taoistyczny naturalizm z buddyjskim transcendentalizmem. A więc tylko na Dalekim Wschodzie pejzażyści traktowali świadomie swoją sztukę jako religijną. Na Zachodzie malarstwo religijne ograniczało się do portretowania świętych postaci, ilustrowania świętych tekstów. Pejzażyści uważali się za twórców świeckich. Dzisiaj odkrywamy w Seurat jednego z wybitnych mistrzów tego, co można określić jako mistyczne malarstwo pejzażowe. A przecież ów człowiek, który potrafił oddać, skuteczniej od innych, Jedno w wielości, reagował oburzeniem, kiedy ktoś chwalił go za „poezję" jego dzieł. „Stosuję tylko System", protestował. Innymi słowy we własnym mniemaniu był nikim więcej, tylko pointylistą. Podobną anegdotę przytacza się na temat Johna Constable'a. Któregoś dnia pod koniec życia, Blake spotkał Constable'a w Hampstead i pokazano mu jeden ze szkiców artysty z czasów młodości. Pomimo swej pogardy dla sztuki naturalistycznej, stary wizjoner potrafił docenić dobrą rzecz — z wyjątkiem, oczywiście, dzieł Rubensa. „To nie rysunek", wykrzyknął, „to natchnienie!" „W moim zamierzeniu był to rysunek", odpowiedział w charakterystyczny Ala siebie sposób Constable. Obaj mieli słuszność. To był rysunek, dokładny i wierny, a zarazem było to natchnienie — natchnienie przynajmniej tej miary, co Blake'a. W sosnach Heath'a dostrzeżono coś identycznego z Ciałem Dharmy. Szkic oddawał, z konieczności w niedoskonały, aczkolwiek budzący podziw sposób to, co oczyszczona percepcja ukazała otwartym oczom wielkiego malarza. Od kontemplacji, w tradycji Wordswortha i Whitmana, Ciała Dharmy jako żywopłotu i od wizji takich, jak zrodzone przez umysł Blake'a wizje „cudownych dziwaków" współcześni poeci oddalili się, wycofując się w badanie sfery osobistego, przeciwstawionego temu, co ponadosobiste, podświadome, i w wyrażanie, w wysoce abstrakcyjnych terminach, nie tego co dane, co jest obiektywnym faktem, lecz pojęć czysto naukowych czy teologicznych. Coś podobnego stało się w dziedzinie malarstwa. Byliśmy tu świadkami ogólnego odwrotu od pejzażu, wiodącej formy artystycznej dziewiętnastego stulecia. Ten odwrót od pejzażu nie skierował malarzy ku innemu, wewnętrznemu, boskiemu punktowi odniesienia, którym zajmowała się większość tradycyjnych szkół przeszłości, ku Archetypowemu Światu, w którym ludzie zawsze odnajdywali surowce mitu i religii. Nie, był to odwrót od zewnętrznego punktu odniesienia ku osobistej podświadomości, ku światu umysłowemu bardziej nędznemu i ciasnemu niż świat świadomej osobowości.



Te machiny z cyny i kolorowego plastiku — gdzie już je widziałem? W każdej galerii sztuki, która prezentuje nowości z dziedziny sztuki niefiguratywnej. Ktoś wyjął teraz gramofon i położył na dysku płytę. Słuchałem z przyjemnością, ale nie doznałem niczego, co dałoby się porównać ze wzrokowymi apokalipsami kwiatów i flaneli. Czy obdarzony wrodzonymi uzdolnieniami muzyk usłyszałby jakieś objawienia, które dla mnie miały edynie charakter wizualny? Przeprowadzenie takiego eksperymentu byłoby rzeczą nader interesującą. Tymczasem, chociaż nie przemieniona, chociaż zachowująca swoją normalną postać i intensywność, muzyka bardzo się przyczyniła do mojego zrozumienia tego, co stało się ze mną oraz szerszych problemów, wynikłych z tego wydarzenia.


Muzyka instumentalna, o dziwo, nie wzbudziła we mnie większej emocji. Po pierwszej części przerwano Koncert Fortepianowy C-moll Mozarta i rozbrzmiało nagranie madrygałów Gesualda.


— Te głosy — powiedziałem z uznaniem — te głosy są jakby pomostem do ludzkiego świata.


I pozostały pomostem, nawet śpiewając najbardziej zadziwiająco chromatyczne kompozycje szalonego księcia. Muzyka biegała poprzez nierówne frazy madrygału, nigdy nie przybierając tej samej tonacji w dwóch kolejnych taktach. U Gesualda, tej fantastycznej postaci rodem z melodramatów Webstera, psychiczna dezintegracja wyolbrzymiła, pchnęła ku ostatecznym granicom tendencję zawartą w modal-nej, nie w pełni tonalnej muzyce. Tak powstały dzieła, które brzmiały tak jak gdyby zostały napisane przez późnego Schonberga.


— A przecież — czułem się zmuszony stwierdzić, kiedy słuchałem tych wytworów psychozy kontrreformacji rozwijającej się w artystycznej formie późnego średniowiecza — a przecież nie ma znaczenia, że jest cały we fragmentach. Całość uległa dezorganizacji. Ale każdy poszczególny fragment zachowuje porządek, jest reprezentantem wyższego porządku. Wyższy Porządek dominuje nawet pośród dezintegracji. Całość jest obecna nawet w strzaskanych kawałkach. Być może bardziej wyraźnie obecna niż w całkowicie spójnym dziele. Przynajmniej czysto ludzki, jedynie sfabrykowany porządek nie usypia naszej czujności fałszywym poczuciem bezpieczeństwa. Trzeba polegać na własnej bezpośredniej percepcji ostatecznego porządku. Tak więc w pewnym sensie dezintegracja ma swoje dobre strony. Ale oczywiście jest to niebezpieczne, strasznie niebezpieczne. Przypuśćmy, że nie udało by się wrócić z powrotem z tego chaosu...


Od madrygałów Gesualda przeskoczyliśmy przepaść trzech wieków do Albana Berga i Suity lirycznej.


— To — zapowiedziałem zawczasu — będzie piekło.


Ale, jak się okazało, pomyliłem się. W rzeczywistości muzyka brzmiała raczej zabawnie. Męczarnia dwunastotonowej męczarni wydobyta z indywidualnej podświadomości; uderzyła mnie jedynie podstawowa rozbieżność między psychiczną dezintegracją jeszcze pełniejszą niż u Gesualda a fantastycznymi środkami w zakresie talentu i techniki, zastosowanymi dla nadania jej wyrazu.


— Czyż nie użala się nad sobą — skomentowałem z ironicznym brakiem sympatii. A następnie: — Katzenmusik — wyuczona Katzen-musik. — I wreszcie, po kilku kolejnych minutach męki: — Kogo obchodzą jego uczucia? Czy nie mógłby zwrócić uwagi na coś innego?


Jako krytyka czegoś, co jest niewątpliwie bardzo wybitnym dziełem było to niesprawiedliwe i nieadekwatne, ale nie sądzę, że pozbawione odniesienia. Cytuję, nie biorąc za to odpowiedzialności i dlatego, tak właśnie, w stanie czystej kontemplacji, reagowałem na suitę liryczną.


Kiedy utwór się skończył, eksperymentator zaproponował mi przechadzkę po ogrodzie. Miałem na nią ochotę; i chociaż moje ciało zdawało się niemal całkowicie odszczepione od mojego umysłu — czy, ściślej rzecz biorąc, chociaż mojej świadomości przemienionego świata zewnętrznego nie towarzyszyła świadomość mojego fizycznego organizmu — zdołałem wstać, otworzyć drzwi na taras i wyjść jedynie z niewielkim wahaniem. Oczywiści, dziwne było poczucie, że „ja" nie jestem tym samym, co moje ręce i nogi „na zewnątrz", co ten w pełni obiektywny tułów, szyja czy nawet głowa. Było to dziwne; ale szybko się do tego przyzwyczaiłem. Tak czy inaczej, ciało potrafiło się doskonale troszczyć o siebie. W rzeczywistości, oczywiście, zawsze się o siebie troszczy. Świadome ego potrafi jedynie formułować życzenia spełniane później przez siły, które ono jedynie w małym stopniu kontroluje, wcale ich nie rozumiejąc. Kiedy czyni coś więcej — kiedy, na przykład, stara się za bardzo, kiedy się niepokoi, kiedy lęka się o przyszłość — obniża efektywność tych sił i może nawet spowodować wystąpienie choroby w zdewitalizowanym ciele. W moim obecnym stanie świadomość nie odnosiła się do ego; była zdana na samą siebie. Oznaczało to, że fizjologiczna inteligencja sprawująca kontrolę nad ciałem była również zdana na samą siebie. Tymczasowo ten przeszkadzający neurotyk, który na jawie próbuje się szarogęsić, był dzięki Bogu odsunięty od działania.


Zszedłem z tarasu, przeszedłem pod pewnego rodzaju pergolą pokrytą częściowo pnącym się krzewem różanym, częściowo desz-czułkami, szerokości dwu i pół centymetrów rozstawionymi w odstępie jednego centymetra. Świeciło słońce, i cienie deszczułek rzucały żebrowaty wzór na ziemię, na siedzenie i na ogrodowe krzesło, stojące po tej stronie pergoli. To krzesło — czy kiedykolwiek je zapomnę? Tam, gdzie cienie padały na płótno obicia, pasy głębokiego, ale błyszczącego indygo występowały naprzemiennie z pasami żaru tak intensywnie jasnego, że trudno było uwierzyć, iż mogą być wytworzone przez cokolwiek poza błękitnym ogniem. Zdawało mi się, że nieskończenie długo wpatruję się przed siebie, nie wiedząc, nawet nie pragnąc wiedzieć, co przede mną stoi. Przy każdej innej okazji widziałbym krzesło pocięte naprzemiennie światłem i cieniem. Dziś percepcja pochłonęła koncepcję. Byłem tak całkowicie zaabsorbowany patrzeniem, tak oszołomiony tym, co widzę, że nie byłem świadomy czegokolwiek poza tym. Ogrodowe meble, deszczułki, słońce, cień — to jedynie nazwy i pojęcia, czyste werbalizacje, dokonane po czasie dla celów praktycznych czy naukowych. Samo wydarzenie sprowadzało się do następstwa lazurowych drzwi pieca oddzielonych zatokami niezgłębionej gencjany. Było to niesłychanie cudowne, cudowne aż do granic przerażenia. I nagle zrozumiałem bodaj jak może się czuć szaleniec. Schizofrenia ma swoje nieba, ale i swoje piekła i czyśćce; pamiętałem, co stary, od lat nie żyjący przyjaciel, opowiadał mi o swojej chorej żonie. Któregoś dnia we wstępnej fazie choroby, kiedy ta kobieta miewała chwile przejaśnienia, odwiedził ją w szpitalu, by porozmawiać o dzieciach. Przez pewien czas słuchała, potem mu przerwała. Jakże mógł tracić czas na dwójkę nieobecnych dzieci, skoro naprawdę istotne, tu i teraz, było niewyrażalne piękno wzorów, które stwarzał, na marynarce z brązowego tweedu za każdym ruchem rąk? Niestety, ten raj oczyszczonej percepcji nie przetrwał. Błogie przerwy stały się coraz rzadsze, coraz krótsze, aż wreszcie zupełnie się skończyły; zostało tylko przerażenie.



Większość osób zażywających meskalinę przeżywa wyłącznie niebiańską stronę schizofrenii. Środek ten niesie piekło i czyściec tylko tym, którzy przeszli niedawno żółtaczkę albo cierpiącym na okresową depresję lub chroniczny lęk. Gdyby, podobnie jak inne środki o zbliżonej mocy, meskalina była nieodmiennie toksyczna, samo jej branie powodowałoby lęk. Ale ciesząca się dobrym zdrowiem osoba wie z góry, że jeżeli o nią chodzi, meskalina jest zupełnie nieszkodliwa, że jej efekty ustąpią po ośmiu czy dziesięciu godzinach, nie zostawiając kaca, a w rezultacie żadnego łaknienia, potrzeby ponownego przyjęcia dawki. Człowiek ubezpieczony przez taką wiedzę, wchodzi w eksperyment bez strachu — innymi słowy bez żadnej predyspozycji do przekształcenia niezwykle dziwnego i odmiennego od zwykłej kondycji ludzkiej doświadczenia w coś przerażającego, coś naprawdę diabolicznego.


Stojąc przed krzesłem, które wyglądało jak Sąd Ostateczny czy by być bardziej precyzyjnym, przed Sądem Ostatecznym, w którym po długim czasie i z wielką trudnością rozpoznałem krzesło — znalazłem się nagle na krawędzi paniki. Raptem poczułem, że sprawy posunęły się za daleko. Za daleko, chociaż wkraczałem w coraz intensywniejsze piękno, w coraz głębszy sens. Strach, jak wynika z retrospektywnej analizy, dotyczył pochłonięcia, dezintegracji pod presją rzeczywistości większej od tej, jaką może znieść umysł przyzwyczajony do życia przez przeważającą część czasu w zacisznym świecie symboli. Literatura na temat doświadczenia religijnego obfituje w odniesienia do bólu i przerażenia ogarniające tych, którzy stanęli, zbyt nagle, twarzą w twarz z jakimś przejawem Mysterium tremendum. Mówiąc językiem teologicznym, ten strach wynika ze sprzeczności między egotyzmem człowieka a boską czystością, między powstałą z winy człowieka odrębnością a Bożą nieskończonością. Idąc za Boehmem i Williamem Law możemy stwierdzić, że grzeszne dusze mogą pojąć sens boskiego Światła w całej jego płomienistości tylko pod postacią palącego, czyśćcowego ognia. Niemal identyczną doktrynę można odnaleźć w Tybetańskiej Księdze Umarłych, gdzie dusza, która odłączyła się od ciała opisana jest jako cofająca się z trwogą przed Czystym Światłem Pustki, a nawet przed pomniejszymi światłami o umiarkowanej mocy po to, by rzucić się na oślep w kojącą ciemność jaźni jako odrodzona istota ludzka czy nawet jako zwierzę, nieszczęśliwy duch, mieszkaniec piekła. Wszystko, wszystko byle nie paląca jasność ostatecznie prawdziwej Rzeczywistości!




Schizofrenik to nie tylko człowiek grzeszny, ale i rozpaczliwie chory, jego choroba polega na niezdolności do znalezienia schronienia przed wewnętrzną i zewnętrzną rzeczywistością (jak robi to nawykowo zdrowa psychicznie osoba) w domowego wyrobu wszechświecie zdrowego rozsądku — czysto ludzkim świecie użytecznych pojęć, wspólnych symboli i społecznie akceptowanych konwencji. Schizorfenik jest jak człowiek będący bezustannie pod wpływem meskaliny, i dlatego nie potrafi wyłączyć doświadczenia Rzeczywistości; nie jest dość święty, by z nią współistnieć; nie potrafi jej wytłumaczyć, ponieważ jest ona najbardziej nieustępliwym pierwotnym faktem. Rzeczywistość nigdy nie pozwala mu spoglądać na świat czysto ludzkimi oczyma, zmusza go ze strachu do interpretowania jej nieustannej dziwaczności, jej palącej intensywności sensu jako przejawów ludzkiego czy nawet kosmicznego zła, domagającego się najbardziej rozpaczliwych środków zaradczych, od morderczej przemocy na jednym biegunie do katatonii, psychicznego samobójstwa na drugim. Jeśli raz wkroczymy na idącą w dół, piekielną drogę, nie sposób się zatrzymać. Teraz było to aż nazbyt jasne.

— Jeśli zacząłeś od złej strony — powiedziałem w odpowiedzi na pytanie eksperymentatora — wszystko co się dzieje, będzie dowodem spisku przeciw tobie. Wszystko będzie swym własnym samopotwier-dzeniem. Każde zaczerpnięcie oddechu uznasz za część spisku.
— A więc sądzisz, że wiesz, na czym polega szaleństwo? — moją odpowiedzią było pełne przekonanie i płynące z serca: — Tak. — I nie byłeś tego w stanie kontrolować? — Nie, nie mogłem. Jeśli podstawową przesłanką człowieka jest strach i nienawiść, musi iść tą drogą aż do ostatniego wniosku.
— Czy potrafiłbyś — spytała moja żona — skoncentrować uwagę na tym, co Tybetańska Księga Umarłych nazywa Czystym Światłem? Powątpiewałem w to.

— Czy powstrzymałbyś to zło, gdybyś potrafił się na nim skupić? Dłużą chwilę zastanawiałem się nad tym pytaniem.

— Może — odpowiedziałem w końcu — może i potrafiłbym, ale tylko gdyby był ktoś, kto mówiłby mi o Czystym Świetle. Człowiek nie jest w stanie sam tego osiągnąć. Na tym polega istota tybetańskiego rytuału — ktoś siedzi przy tobie cały czas i mówi, co jest co.

Po wysłuchaniu nagrania tej części doświadczenia, wyjąłem swój egzemplarz Tybetańskiej Księgo Umarłych w wydaniu Evansa-Wentza i otworzyłem go na chybił trafił. „O szlachetnie urodzony, niechaj twój umysł nie dozna rozproszenia." To był problem — pozostać nie rozproszonym.

Nie rozproszonym przez wspomnienie minionych grzechów, przez wyobrażania przyjemności, przez gorzki posmak dawnych krzywd i upokorzeń, przez wszystkie lęki, nienawiści i pożądania, które zwykle zaciemniają Światło. Czy tego, co ci buddyjscy mnisi robili dla umierających i umarłych, nie mógłby współczesny psychiatra uczynić dla chorych psychicznie? Warto, żeby istniał głos, który by ich upewniał, w dzień a nawet we śnie, że pomimo całego przerażenia, całej dezorientacji i pomieszania, ostateczna Rzeczywistość pozostaje w nie naruszony sposób sobą i jest uczyniona z tej samej substancji, co wewnętrzne światło nawet w najbardziej okrutny sposób udręczonego umysłu. Dzięki takim środkom pomocniczym jak magnetofony, kontrolowane zegarowe przełączniki, systemy przekaźnikowe i głośniki w poduszce powinno być bardzo łatwo nieustannie przypominać pacjentom nawet posiadającego nieliczny personel zakładu o tym podstawowym fakcie. Być może udałoby się w ten sposób pomóc części z tych zagubionych dusz w zyskaniu pewnej kontroli nad wszechświatem — zarazem pięknym i przerażającym, ale zawsze nieludzkim, zawsze całkowicie niepojętym — w którym są skazani żyć.


Na szczęście w niedługim czasie oderwano moją uwagę od niepokojących wspaniałości ogrodowego krzesła. Opadając zielonymi parabola-mi z żywopłotu liście bluszczu świeciły szklistym, jadeitowym blaskiem. Chwilę później w moim polu widzenia wystrzeliła kępka krwistoczerwonych kwiatów Kniphofia uvaria w pełnym rozkwicie. Tak żywe w swej pasji istnienia, że zdawały się na skraju artykulacji, kwiaty pięły się w górę ku błękitowi. Podobnie jak w krześle pod deszczułkami, krył się w nich jakiś przesadny protest. Spojrzałem na liście i odkryłem pełną wgłębień gmatwaninę bardzo subtelnych zielonych świateł i cieni, pulsujących niemożliwą do odszyfrowania tajemnicą.



    Róże:
    Łatwo malować kwiaty,

    Trudniej liście.

Haiku Shiki (które cytuję w przekładzie F. H. Blytha) wyraża, pośrednio, dokładnie to, co wówczas czułem — przesadny, nazbyt oczywisty splendor kwiatów, skontrastowany z subtelniejszym cudem ich listowia. Wyszliśmy na ulicę. Przy krawiężniku stał ogromny bladoniebieski samochód. Na jego widok opanowała mnie niezwykła wesołość. Cóż za samozadowolenie, cóż za absurdalna satysfakcja z siebie biła z tych wypukłych powierzchni najbardziej błyszczącego lakieru! Człowiek stworzył rzecz na swój obraz — czy raczej na obraz swego ulubionego bohatera literackiego. Śmiałem się, aż łzy pociekły mi po policzkach. Weszliśmy z powrotem do domu. Podano posiłek. Ktoś, kto nie był tożsamy ze mną, rzucił się nań z wilczym apetytem. Przyglądałem się temu ze znacznej odległości i bez specjalnego zainteresowania.

Po jedzeniu wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się na przejażdżkę. Efekty meskaliny zaczynały już słabnąć, ale kwiaty w ogrodach nadal oscylowały na skraju nadprzyrodzoności, drzewa pieprzowe i chleb świętojański wzdłuż bocznych uliczek nadal należały nieodpracie do jakiegoś świętego gaju. Eden następował po Dodonie, Igdrasil po Róży mistycznej. I, nagle, znaleźliśmy się na skrzyżowaniu, czekając na to, by przeciąć Sunset Boulevard. Przed nami sunęły ciągłym strumieniem samochody — tysiące samochodów, wszystkie jaskrawe i błyszczące jak sen autora reklam, a każdy bardziej niedorzeczny od poprzedniego. Ponownie opanował mnie konwulsyjny śmiech.



Wreszcie Morze Czerwone ruchu ulicznego rozstąpiło się i przecięliśmy jezdnię wjeżdżając w kolejną oazę drzew, trawników i róż. Po kilku minutach wspięliśmy się na dogodny punkt widokowy na wzgórzach — pod nami rozpościerało się miasto. Ku mojemu rozczarowaniu, wyglądało jak miasto, które widziałem przy innych okazjach. Wedle mojej oceny, przemiana była proporcjonalna do odległości. Im bliższa odległość, tym bardziej boska odmienność. Ta szeroka, przyćmiona panorama w małym stopniu odbiegała od tej co zwykle.


Jechaliśmy dalej i dopóki pozostawaliśmy na wgórzach, mając perspektywę na odległy widok, sens widzianego był na codziennym poziomie, o wiele poniżej punktu przeobrażenia. Magia zaczęła znowu działać, kiedy zjechaliśmy w dół w nową dzielnicę podmiejską i przemknęliśmy między dwoma rzędami domów. Tutaj, pomimo szczególnej brzydoty architektury, pojawiła się na nowo transcendentalna inność, przebłyski porannego nieba. Ceglane kominy i zielone dachy o tanim pokryciu błyszczały w słońcu jak fragmenty Nowego Jeruzalem. I nagle ujrzałem to, co ujrzał Guardi i (z niezrównanym mistrzostwem!) tak często oddawał na swych obrazach — pokryty stiukiem mur z przecinającym go cieniem, czysty, ale niewymownie piękny, pusty, ale wypełniony całym sensem i tajemnicą istnienia. Zaświtało Objawienie, by zniknąć w ułamku sekundy. Samochód jechał dalej; czas odsłaniał kolejny przejaw wieczystej Istotowości. „W identyczności mieści się odmienność. Ale to, by odmienność była różna od identyczności nie leży w mądrości i intencji wszystkich Buddów. Ich intencją jest zarazem pełnia i różnorodność!" Na przykład ta ławica czerwonego i białego geranium — była całkowicie odmienna od pokrytego stiukiem muru dziewięćdziesiąt metrów w górę drogi. Ale „istotowość" obu była taka sama, wieczna jakość ich przemijalności była taka sama.

W godzinę później, po pokonaniu dziesięciu mil i wizycie w Największym Supermarkecie Świata, wróciliśmy do domu, a ja powróciłem do owego kojącego, ale wyraźnie niezadowalającego stanu znanego jako „bycie przy zdrowych zmysłach".

Jest wysoce nieprawdopodobne, że cała ludzkość mogłaby się kiedykolwiek obyć bez Sztucznych Rajów. Większość ludzi prowadzi życie w najgorszym razie tak bolesne, w najlepszym zaś tak monotonne, ubogie i ograniczone, że chęć ucieczki, tęsknota, by wykroczyć poza nie bodaj na kilka chwil stanowi i zawsze stanowiła jedną z głównych pokus duszy. Sztuka i religia, karnawały i saturnalia, taniec i słuchanie oratoriów — wszystkie one służyły, żeby odwołać się do H. G. Wellsa,  jako Drzwi w Murze. Do prywatnego, codziennego użytku zawsze  pozostawały chemiczne środki odurzające. Wszystkie roślinne środki  uspokajające i narkotyki, wszystkie rosnące na drzewach środki eufory- żujące, halucynogeny dojrzewające w jagodach czy te które można  wyciskać z korzeni — wszystkie, bez wyjątku, znano i systematycznie  stosowano od niepamiętnych czasów. Do tych naturalnych środków modyfikujących świadomość nauka współczesna dopisała swój wkład w postaci środków syntetycznych — na przykład, chloral, benzedryna, bromki i barbiturany.



Większości tych środków modyfikujących świadomość można obecnie zażywać tylko i wyłącznie za zaleceniem lekarskim, albo nielegalnie, z dużym ryzykiem. Zachód zezwolił jedynie na nieograniczone używanie alkoholu i tytoniu. Wszystkie pozostałe chemiczne Drzwi w Murze zostały zakwalifikowane jako NARKOTYKI, a ludzi którzy używają ich nielegalnie określa się mianem NARKOMANÓW.

Obecnie wydajemy znacznie więcej na napoje alkoholowe czy papierosy niż na szkolnictwo. Nie ma w tym, rzecz jasna, nic dziwnego. Potrzeba ucieczki od jaźni i od otoczenia tkwi niemal cały czas w każdym człowieku. Potrzeba zrobienia czegoś dla młodych jest silna tylko u rodziców, i to też tylko przez te lata, gdy ich dzieci chodzą do szkoły. Równie oczywista jest obecna postawa wobec napojów alkoholowych i papierosów. Pomimo rosnącej armii nieuleczalnych alkoholików, pomimo setek tysięcy ludzi rokrocznie okaleczonych czy zabitych przez pijanych kierowców popularni komicy nadal stroją sobie żarty z alkoholu i z osób od niego uzależnionych. I pomimo dowodów wiążących papierosy z rakiem płuc, praktycznie wszyscy uważają palenie tytoniu za niewiele mniej naturalne niż jedzenie. Z punktu widzenia pragmatycznego racjonalisty może się to wydać dziwne. Ale historyk wcale się temu nie dziwi. Silne przekonanie o fizycznej rzeczywistości Piekła nigdy nie odwiodło średniowiecznych chrześcijan od robienia tego, co nakazywały im ambicja, żądza czy chciwość. Rak płuc, wypadki drogowe oraz miliony nieszczęsnych, a zarazem unieszczęśliwiających alkoholików to bardziej nawet bezsporne fakty niż za czasów Dantego fakt istnienia Piekła. Ale wszystkie te fakty są odległe i niezbyt ważkie w porównaniu z bliskim, odczuwanym tu i teraz faktem chęci znalezienia ulgi czy spokoju w trunku lub w papierosie. . Nasza epoka jest, między innymi, epoką samochodu i gwałtownego wzrostu populacji. Alkohol jest czymś nie do pogodzenia z bezpieczeństwem na drogach, a jego produkcja, podobnie jak produkcja tytoniu, skazuje na praktyczną jałowość wiele milionów akrów najbardziej żyznej gleby. Problemów nasuwanych przez alkohol i tytoń nie sposób, rzecz jasna, rozwiązać przez prohibicję. Nie można zakazać powszechnej i odwiecznej potrzeby autotranscendencji poprzez zatrzaśnięcie tak obecnie popularnych Drzwi w Murze. Jedyną rozsądną polityką jest otwarcie innych, lepszych drzwi w nadziei, że nakłoni się ludzi do zmiany dawnych, złych nawyków na nowe i mniej szkodliwe. Niektóre z tych innych, lepszych drzwi będą miały charakter społeczny i techniczny, inne religijny czy psychologiczny, jeszcze inne dietetyczny, edukacyjny czy sportowy. Ale potrzeba częstego chemicznego urlopu od trudnej do zniesienia jaźni i odpychającego otoczenia niewątpliwie pozostanie. Ipotrzebny jest nowy środek, który przyniesie ulgę i pociechę naszemu cierpiącemu gatunkowi, nie czyniąc na dłuższą metę więcej szkody, niż czyni dobra na krótką.

Koniec Części II. Cdn...


Popularne posty z tego bloga

"Persian Mythology, Gods and Goddesses" (Part I)

△ Yazidis ~ Ancient People Who Worship the Angels! ▼

"Energia Piramid (Pyramid Power)" - Dr G. Pat Flanagan. Część II