"Słowo Boga i śmiech Diabła" - Daniel Salvatore Schiffer (z: "Umberto Eco. Labirynt świata")
Art work by Tomasz Alen Kopera © |
(Tekst ów jest rozdziałem z biograficznej książki D.S. Schiffera.
Przekład: Adam Szymański
Prószyński i S-ka
Warszawa 2001)
Nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości: Umberto Eco (...), w tej najbardziej intymnej dla jednostkowego sumienia płaszczyźnie, jaką jest płaszczyzna wiary, najchętniej określa siebie jako agnostyka - w wolteriańskim sensie tego terminu. Zgadzając się z Wolterem i jego sławną metaforą "wielkiego zegarmistrza świata", oczywiście nie jako "Boga z Biblii, Boga papieża, Boga polskiego, ale jako coś bardzo podobnego do Boga", postrzega Eco w ostatecznym rozrachunku i na sposób analogii boskość: jeśli prawdą jest, że istnieje prawo porządkujące świat, postrzega je mianowicie jako "racjonalność świata", by użyć jego sformułowania, jako to, co zwykło się nazywać, idąc w tym za oświeceniem (od Diderota po Monteskiusza), "Bogiem filozofów".
Z nie mniej roztropną nieufnością, postępując według wzoru kantowskiej krytyki czystego rozumu, podchodzi jednak do tych filozofów, którzy jak święty Augustyn w Wyznaniach, święty Anzelm w Proslogium, święty Tomasz z Akwinu w Sumie teologicznej, Kartezjusz w Medytacjach czy Spinoza w Etyce (zwłaszcza w De Deo) starali się, idąc wyłącznie logiczną drogą "argumentu ontologicznego", udowodnić istnienie Boga. "Nie ma rozumowego sposobu na udowodnienie, że Bóg istnieje" - oznajmia Eco w sławnej rozmowie z Brochierem i Fusco. I zabezpieczywszy się przy okazji przed wszelką zwodniczą interpretacją swej wizji podejścia fideistycznego, dorzuca zaraz, wyjaśniając definitywnie swoje stanowisko w kwestii Boga: "A jeśli istnienie Boga zależy od postawy wiary, ja wiary nie mam".
Z nie mniej roztropną nieufnością, postępując według wzoru kantowskiej krytyki czystego rozumu, podchodzi jednak do tych filozofów, którzy jak święty Augustyn w Wyznaniach, święty Anzelm w Proslogium, święty Tomasz z Akwinu w Sumie teologicznej, Kartezjusz w Medytacjach czy Spinoza w Etyce (zwłaszcza w De Deo) starali się, idąc wyłącznie logiczną drogą "argumentu ontologicznego", udowodnić istnienie Boga. "Nie ma rozumowego sposobu na udowodnienie, że Bóg istnieje" - oznajmia Eco w sławnej rozmowie z Brochierem i Fusco. I zabezpieczywszy się przy okazji przed wszelką zwodniczą interpretacją swej wizji podejścia fideistycznego, dorzuca zaraz, wyjaśniając definitywnie swoje stanowisko w kwestii Boga: "A jeśli istnienie Boga zależy od postawy wiary, ja wiary nie mam".
Co zatem z poszukiwaniem absolutu, przewijającym się - za pośrednictwem biblioteki, której suma ksiąg aspiruje najwyraźniej do uniwersalności - przez Imię Róży, tę niezwykłą opowieść z pogranicza rzeczywistości i fikcji. Odpowiedzi jak zwykle udziela w sposób nadzwyczaj znaczący sam Umberto Eco. Odpowiedź ta nawiązując, jak być powinno, do różnych przekazów zawartych w jego dziele teoretycznym, sytuuje się bowiem w ostatecznym rozrachunku na pograniczu fazy estetycznej i semiologicznej.
Tak więc czyniąc ze sztuki problem w istocie swej jeśli nie wiary, to przynajmniej wierzenia opartego na akcie uwiedzenia, który z kolei wziął się z jasno określonej strategii lingwistycznej, mówi najpierw: "Nie, sztuka jest problemem wierzenia. Istnieje pakt wierzenia i sztuka wypowiada rzeczy słowami tak uwodzicielskimi, że człowiek chce powtórzyć to, co ona mówi (...). Być może musimy więc wierzyć w rzeczywistość estetyczną, ale dlatego, że jest to zjawisko językowe". I dalej, wracając jeszcze do tego nieuchwytnego partnerstwa między tym, którego nazwał w Lector in fabula "czytelnikiem modelowym" i "autorem empirycznym", ale podsuwając teraz konkretny przykład zafascynowania, jakie wzbudził w nim poemat A Silvia Leopardiego, przystępuje do drugiej, lecz pierwszorzędnej, fazy swego rozumowania. "Mam swój udział w zawartym z nim pakcie, który zyskuje ważność dzięki magii strategii językowej. Językowy podstęp nakłania mnie do budowania świata możliwego wznoszonego na fundamencie danych określonej tradycji kulturalnej i jednocześnie na danych z mojego osobistego doświadczenia, świata takiego, by mógł się utożsamić ze światem możliwym, jaki proponuje poeta".
Art work by Tomasz Alen Kopera © |
Jaki stąd wniosek? Chociaż Eco oświadczył przezornie, że "sztuka nie zastępuje Boga", pierwsze zdanie z prologu Imienia róży nabiera z całą pewnością całego swego sensu teologicznego, językowego i metafizycznego. "Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Było ono na początku u Boga i powinnością bogobojnego mnicha jest powtarzać dzień po dniu, jednostajnie i z pokorą, ów jedyny i niezmienny fakt, z którego dobyć można niezbitą prawdę" - potwierdza, przytaczając zresztą prawie dosłownie Ewangelię według świętego Jana.
Czy jednak to "słowo", o którym mówi Eco w tym miejscu, nie było już owym logosem (pojęciem w terminologii nowożytnej równoważnym "wiedzy"), o którym mówiła nam niegdyś grecka metafizyka w osobie Arystotelesa? Co więcej, czy nie jest jednocześnie, jak poucza nas poetyka sprzed Homera, prefiguracją podwójnego pojęcia "pamięci" (symbolizowanej u Eco przez książkową wiedzę zawartą w bibliotece) i "prawdy" (poręczonej w Imieniu róży oratorskimi powtórzeniami padającymi z ust mnicha), skoro są one pierwotnie po prostu wcieleniami dwóch zmiennych jednej i tej samej idei (aletheia, synonim "niezapomnienia"), której wewnętrzną więzią było w czasach, kiedy pismo jako takie jeszcze nie istniało, właśnie owo słowo przekazywane przez samego poetę ustnie?
Jaki stąd morał? Że zagadkowe Imię róży, którego namacalna choć zwiewna korona przywołuje w rzeczywistości tylko paradoksalnie zmysłowy i nasycony siarką zapach własnej mistyki, jest w istocie jeno wiecznym i przenajświętszym słowem Boga? Być może, aczkolwiek należałoby w takim razie - w ślad za Jacques'iem Le Goffem i jego studium, które opatrzył jakże trafnym tytułem "Umberto Eco nieuchronnie średniowieczny i straszliwie nowoczesny" - odwołać się do diabła, by w duchu nie mniej rozmiłowanym w obrazoburstwie rozwikłać tę tajemnicę. I dokonać tego poprzez ten śmiech, o którym Bachelard - nie bez złośliwości i już po określeniu go przez Rabelais'go jako "właściwego człowiekowi", mówił, że jest tylko "mechanizmem doczepionym do tego, co żywe".
Jaki stąd morał? Że zagadkowe Imię róży, którego namacalna choć zwiewna korona przywołuje w rzeczywistości tylko paradoksalnie zmysłowy i nasycony siarką zapach własnej mistyki, jest w istocie jeno wiecznym i przenajświętszym słowem Boga? Być może, aczkolwiek należałoby w takim razie - w ślad za Jacques'iem Le Goffem i jego studium, które opatrzył jakże trafnym tytułem "Umberto Eco nieuchronnie średniowieczny i straszliwie nowoczesny" - odwołać się do diabła, by w duchu nie mniej rozmiłowanym w obrazoburstwie rozwikłać tę tajemnicę. I dokonać tego poprzez ten śmiech, o którym Bachelard - nie bez złośliwości i już po określeniu go przez Rabelais'go jako "właściwego człowiekowi", mówił, że jest tylko "mechanizmem doczepionym do tego, co żywe".
Art work by Tomasz Alen Kopera © |
Rzeczywiście, zastanawiając się nad śmiechem, który Jorge (bibliotekarz-integrysta z Imienia róży) napiętnował w szczególnie gwałtownych słowach, Le Goff pisze: "W Imieniu róży mnich Jorge stawia problem śmiechu tak, jak rozumiało go i przeżywało średniowiecze. Wygłasza gwałtowną diatrybę przeciwko śmiechowi. I prawdą jest, że średniowiecze zastanawiało się nad tym, czy śmiech jest rzeczą dozwoloną. Czy śmiech nie jest czymś niegodnym chrześcijanina, czy nie jest najgorszą sprośnością, jaka może wyjść z ust śmiertelnika? Zresztą Ewangelie nie wspominają, by Jezus, ten wzór człowieka podczas swego ziemskiego żywota, zaśmiał się choć raz, a przecież ukazują Go płaczącego! A może, przeciwnie, śmiech należy uznać za właściwy dla człowieka, jak twierdził Arystoteles? Dodajmy: jak będzie twierdził Rabelais (a więc jednak odrodzenie przeciwko średniowieczu?). Czy wyrażenie homo risibilis nie oznacza w sposób niewątpliwy w średniowieczu - człowieka mającego dar śmiechu, scharakteryzowanego przez śmiech?". Słowa jak zwykle u Le Goffa pełne przenikliwości, ale przede wszystkim przyprawione wedle zaiste średniowiecznego gustu składnikami, które pozwolą później nakreślić tym smakowitszy portret Eco.
Czy można bowiem stworzyć trafniejszy, a przy tym równie oryginalny jak pożyteczny portret od tego, który nakreślił Jacques Le Goff - z kpiną nasyconą jednak czułością dla przyjaciela, umieszczając go w średniowiecznych ramach, w jakich Umberto Eco mieści się wszak duszą i ciałem. "Pozostaje mi dodać do tego szkicu zakończenie oczekiwane, ale i nieuniknione. Jedną z wielkich postaci średniowiecza, bez wątpienia najważniejszą, jest diabeł. I właśnie diabeł pociąga za sznurki powieści Umberto Eco. A tym diabłem jest sam Umberto Eco. Ale średniowiecze umiało stworzyć tylko diabła odrażającego, kiedy próbowało przeobrazić starotestamentowego Boga gniewu w Boga dobroci. Natomiast Umberto Eco jest diabłem dobrym. Poznałem to po tym, jak uśmiecha się zza zasłony brody. I ten uśmiech, dwuznaczny, lecz dobry, łatwo wytropić w powieściach tego diabelskiego powieściopisarza - nieuchronnie średniowiecznego i straszliwie nowoczesnego" - Le Goff zaskakuje nas tym obrazem namalowanym szerokimi pociągnięciami pędzla, ale cudownie udanym.
Ten Umberto Eco Jacques'a Le Goffa, humorysta w wolnych chwilach, jest więc typem "dobrego diabła" bardzo dalekiego od tego popularnego wyobrażenia, przed którym ostrzegał zresztą Giovanni Papini (1881-1956) w swoim Diable (pl-wydanie: "Szatan"). Stąd bierze się odrobinę dręczące zwątpienie u tych, którzy lubią poruszać się po obszarach mniej metaforycznych, aczkolwiek z pewnością solidnych: czy właśnie dlatego, choć najpierw karmił nas długo (bo na ponad pięciuset stronach) najbardziej oszałamiającymi perypetiami, końcowe wyjaśnienie Imienia róży zawarł w jednym ledwie akapicie, jak słusznie zauważa Jules Gritti w Umberto Eco, mówiąc przy tej sposobności o "zakończeniu przynoszącym zawód"? Być może. Nie zmienia to faktu, że zakończenie powieści z pewnością rzecz niebłaha dla każdej intrygi godnej swej nazwy, choć umysłom ponurym mogło się wydać jeśli nie chybione, to przynajmniej niepełne, zostało przez Umberto Eco ujęte w sposób całkowicie zgodny z jego najważniejszymi teoriami semiotycznymi, a szczególnie z główną myślą Nieobecnej struktury.
Wprawdzie niedokończony kod zawsze wymaga uzupełniającego znaku, by możliwe stało się jego zrozumienie, jak to było postulowane w Nieobecnej strukturze, prawdą jest i to, że jako rodzaj prawie naturalnego przedłużenia Imienia róży trzeba czytać - aczkolwiek w płaszczyźnie czysto historycznej, nie zaś dramatycznej - jego następną powieść, Wahadło Foucaulta. I to nie zważając, że ta teza przy jej powierzchownym odczytywaniu może wydać się śmiała, a nawet zuchwała. Nie jest jednakże aż tak niezwykła, skoro Jacques Le Goff sprzyja podobnemu podejściu, przeprowadza bowiem jednoczesną analizę tych dwóch książek.
Art work by Tomasz Alen Kopera © |
(...) Nasz punkt widzenia możemy solidnie uzasadnić, korzystając z tego, co wyznał Umberto Eco. Nie przecząc wcale autonomii pierwszej (Imię róży) i drugiej (Wahadło Foucaulta) powieści, wskazuje, że łączy je prawie żywotna więź. "Przenieśmy wszystko na prostszy obszar. Po skończeniu pierwszej powieści i zanim jeszcze dowiedziałem się, czy książka odniesie sukces, zadałem sobie pytanie, by tak rzec, egzystencjalne: czy będę umiał napisać drugą powieść? A jeśli tak, o czym będzie? Pierwszą powieść napisałem o średniowieczu, bo chodziło o coś bliskiego mi kulturowo. I zacząłem się zastanawiać, czy jest jakaś sprawa, którą można by uznać za jeszcze bliższą" - wyznaje Jean-Jacques Brochierowi i Mario Fusco. Jest to niepodważalny i ostateczny dowód słuszności naszej tezy.
Jeszcze kilka słów na zakończenie (...). Jak bowiem nie wspomnieć przed zamknięciem pętli o tym fragmencie rozmowy, w którym Eco wyjaśnia, dorzucając sporą garść czysto osobistych szczegółów, wydawniczą, praktycznie przypadkową genezę Imienia róży, potwierdzając i uściślając to, co powiedział we wprowadzeniu (zatytułowanym, jak pamiętamy, Manuskrypt, to oczywiste). "Pewnego dnia przyszedł ktoś, kto zaproponował, bym napisał książkę do serii, w której politycy, filozofowie opowiadaliby różne historie. Odmówiłem: nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym napisać powieść, uważałem, że nie potrafiłbym budować dialogów. Na koniec zażartowałem: 'Gdybym miał napisać powieść kryminalną, rozgrywałaby się w średniowieczu, byliby w niej mnisi i miałaby co najmniej siedemset stron'. Potem wróciłem do domu i natychmiast pomyślałem: 'A właściwie dlaczego nie?" - mówi swym rozmówcom, okazując wielką skromność. I przypominając sobie ze szczególną dokładnością swoją przeszłość, dorzuca zaraz dokładną chronologię, odrzucając a priori wszelką myśl o natchnieniu towarzyszącym powstawaniu powieści. "Zacząłem szukać starego zeszytu - jak zwykle był to zeszyt od Josepha Giberta - i zobaczyłem, że zanotowałem szereg imion mnichów do wykorzystania w powieści kryminalnej (...). W terminach romantycznych należałoby powiedzieć o nagłym przypływie natchnienia, w które ja jednak nie wierzę. A poza tym trudno mówić o natchnieniu, mając na myśli pomysł, z którym chodziłem ponad rok, sporządzając schematy, diagramy, notując refleksje na temat przestrzeni, miejsca, labiryntu i nie wychodząc poza te przygotowania. Oczywiście nie pisząc ani słowa". To zwierzenie Umberto Eco ma kapitalne znaczenie dla zrozumienia literackich pobudek napisania Imienia róży.
Art work by Tomasz Alen Kopera © |
Jeśli chodzi o głęboki sens tego co najmniej zagadkowego, aczkolwiek nie do końca niejasnego, tytułu, trzeba odwołać się raz jeszcze do Dopisków, podążając tropem tego, co przeczytaliśmy już w Les Limites de l'interpretation, by w ten sposób wyjaśnić niewypowiedzianą tajemnicę, jakby nieubłaganie związaną z kruchością życia. "Odkąd napisałem Imię róży, dostaję mnóstwo listów od czytelników, którzy pytają, co oznacza kończący książkę łaciński heksametr i dlaczego z niego właśnie wziął się tytuł. Wyjaśniam więc, chodzi o werset z De contemptu mundi Bernarda Morliacensjusza ('Dawna róża pozostała tylko z nazwy, same nazwy nam jedynie zostały'), żyjącego w dwunastym wieku benedyktyna, który snuje wariacje na temat ubi sunt (stąd później où sont les neiges d'antan Villona), tyle tylko, że Bernard do obiegowego toposu (...) dorzuca myśl, iż po wszystkich tych przepadłych rzeczach pozostają nam czyste nazwy. Jak sobie przypominam, Abelard używał przykładu sformułowania nulla rosa est, by wskazać, że język może mówić albo o rzeczach, które przepadły albo o rzeczach nie istniejących. A teraz niechaj czytelnik wyciąga sobie wnioski. Pisarz nie powinien objaśniać swego dzieła, po cóż bowiem pisałby powieść, która jest wszak maszyną do wytwarzania interpretacji" - oznajmia słusznie powołując się na Franciszka Villona i Piotra Abelarda (ale zapominając wymienić, idąc tym samym melancholijnym tropem, rozmywający się, lecz zadziwiający obraz róży z Mignonne Ronsarda czy Kawalera srebrnej róży Hugo von Hofmannsthala, libretta do znanej opery Richarda Straussa, a nawet W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta).
A dalej, zgodnie z jedną z głównych tez swojej semiotyki (przedstawionych szczególnie w Lector in fabula i Les Limites d'interpretation), uzupełnia na następnej stronie swoje słowa, skupiając się tym razem na ludycznym - z psychologicznego raczej niż metafizycznie nostalgicznego punktu widzenia - aspekcie takiego właśnie wyboru tytułu. "Pomysł z Imieniem róży przyszedł mi do głowy prawie przypadkowo i spodobał mi się, gdyż róża jest figurą symboliczną tak brzemienną w znaczenia, że nie ma już prawie żadnego (...). Czytelnik gubi się, nie może wybrać interpretacji, a nawet gdyby domyślił się, że można w sposób nominalistyczny odczytać końcowy wers, dociera doń przecież na samym końcu, kiedy dokonał już nie wiadomo jakich innych wyborów. Tytuł ma stworzyć zamęt w głowie, nie zaś uszeregować idee".
Czyżby chodziło więc o żart? Z pewnością, ale nie tylko. Właśnie w tym miejscu odegrają w pełni swą efektywną rolę "modelowi czytelnicy", którymi nauczyliśmy się już być zgodnie z przepisami zawartymi w Lector in fabula. Chodzi o to, że "empiryczny autor" zachęca nas do uznania, aczkolwiek sugerując ten pogląd półsłówkami, że tylko nominalistyczna koncepcja rzeczywistości - czyli świata, którego istotą byłby język, jak utrzymywał średniowieczny nominalizm (zwłaszcza jego odłam anglosaski z Williamem Ockhamem, prekursorem, jak już wiemy, wynalazcy nowoczesnej semiotyki, Johna Locke'a - może po nieuniknionej śmierci rzeczy materialnych ocalić je od niebytu, jaki stałby się niechybnie ich udziałem, gdyby nie nosiły zapewniającego im pewnego rodzaju trwałość miana.
Stąd płynie niezbity wniosek dotyczący tej cząstki powieściowego dzieła Umberta Eco: w gruncie rzeczy Imię róży trzeba usytuować w punkcie przecięcia fazy estetycznej (zob. na przykład Sztuka i piękno w średniowieczu) i semiologicznej (zob. Recherche de la langue parfaite dans la culture europeenne). Za dowód niechaj posłuży ten rodzaj bardziej duchowego niż literackiego testamentu, ostatnie słowa, jakie padły z ust człowieka - oczywiście Adsa z Melku, bezcennego kronikarza czynów Wilhelma z Baskerville (bohaterowie Imienia róży) - który osiągnął wreszcie tę mądrość czy pełnię, do jakiej zawsze dążył w swej ludzkiej kruchości. "Pozostaje mi zamilknąć (...). Rychło połączę się z moją zasadą i nie sądzę już, by był to Bóg chwały, o którym opowiadali mi opaci mojego zakonu, albo radości, jak sądzili ówcześni minoryci (= Zakon Braci Mniejszych), może nawet nie zmiłowania (...). Zapuszczę się wkrótce na tę pustynię rozległą, doskonale płaską i niezmierzoną, w którą serce naprawdę pobożne zapada się szczęśliwe. Zanurzę się w Boskim mroku, w niemej ciszy i w niewysłowionym związku, i w tym zanurzaniu zatraci się wszelka równość i wszelka nierówność, i w tej otchłani mój duch zatraci sam siebie, i nie pozna już ani tego, co równe, ani tego, co nierówne, ani niczego; i zapomniane zostaną wszystkie odmienności, będę od podstaw prosty, będę w pustyni milczącej, gdzie nigdy nie spotyka się odmienności, w intymności, gdzie nikt nie znajdzie się na swoim miejscu. Opadnę w boskość milczącą i nie zamieszkaną, gdzie nie masz ni dzieła, ni obrazu". I kończy tę wspaniałą tyradę, rozświetlając jej ogniami niby epitafium wyrytym w zakątku wieczności tajemnicę równie niezmienną (jeśli chodzi o nazwę) jak efemeryczną (jeśli chodzi o samą rzecz) Imienia róży (a jest to w takim razie tytuł z matrycy "oksymoronicznej"). "Zimno robi się w skryptorium, boli mnie kciuk. Porzucam to pisanie nie wiem dla kogo, nie wiem już o czym; stat rosa pristina nomine, nomina nuda tenemus".
Stąd płynie niezbity wniosek dotyczący tej cząstki powieściowego dzieła Umberta Eco: w gruncie rzeczy Imię róży trzeba usytuować w punkcie przecięcia fazy estetycznej (zob. na przykład Sztuka i piękno w średniowieczu) i semiologicznej (zob. Recherche de la langue parfaite dans la culture europeenne). Za dowód niechaj posłuży ten rodzaj bardziej duchowego niż literackiego testamentu, ostatnie słowa, jakie padły z ust człowieka - oczywiście Adsa z Melku, bezcennego kronikarza czynów Wilhelma z Baskerville (bohaterowie Imienia róży) - który osiągnął wreszcie tę mądrość czy pełnię, do jakiej zawsze dążył w swej ludzkiej kruchości. "Pozostaje mi zamilknąć (...). Rychło połączę się z moją zasadą i nie sądzę już, by był to Bóg chwały, o którym opowiadali mi opaci mojego zakonu, albo radości, jak sądzili ówcześni minoryci (= Zakon Braci Mniejszych), może nawet nie zmiłowania (...). Zapuszczę się wkrótce na tę pustynię rozległą, doskonale płaską i niezmierzoną, w którą serce naprawdę pobożne zapada się szczęśliwe. Zanurzę się w Boskim mroku, w niemej ciszy i w niewysłowionym związku, i w tym zanurzaniu zatraci się wszelka równość i wszelka nierówność, i w tej otchłani mój duch zatraci sam siebie, i nie pozna już ani tego, co równe, ani tego, co nierówne, ani niczego; i zapomniane zostaną wszystkie odmienności, będę od podstaw prosty, będę w pustyni milczącej, gdzie nigdy nie spotyka się odmienności, w intymności, gdzie nikt nie znajdzie się na swoim miejscu. Opadnę w boskość milczącą i nie zamieszkaną, gdzie nie masz ni dzieła, ni obrazu". I kończy tę wspaniałą tyradę, rozświetlając jej ogniami niby epitafium wyrytym w zakątku wieczności tajemnicę równie niezmienną (jeśli chodzi o nazwę) jak efemeryczną (jeśli chodzi o samą rzecz) Imienia róży (a jest to w takim razie tytuł z matrycy "oksymoronicznej"). "Zimno robi się w skryptorium, boli mnie kciuk. Porzucam to pisanie nie wiem dla kogo, nie wiem już o czym; stat rosa pristina nomine, nomina nuda tenemus".
Art work by Tomasz Alen Kopera © |
(...) Końcowa refleksja mnicha Adsa jest dziwnie podobna do ostatnich myśli cesarza Hadriana, którego wspaniałe Pamiętniki przedstawiła nam Marquerite Yourcenar równie żywym jak prostym stylem (dalekim od raczej aluzyjnej i zawiłej prozy Umberto Eco). "Duszo, duszyczko wiotka i błędna, towarzyszko mojego ciała, które było twoim gospodarzem, zejdziesz w te miejsca blade, twarde i nagie, gdzie będziesz się musiała wyrzec dawnych zabaw. Jeszcze chwilę, popatrzmy razem na znane brzegi, na przedmioty, których już zapewne nie zobaczymy... Starajmy się wejść w śmierć z otwartymi oczami..." - mówi pełen tęsknoty, trzeźwości umysłu i godności cesarz, który staje na progu śmierci. I kto wie, czy naprawdę nie istniały słowa mogące wyrwać nas nicości: jakby przymioty słowa - język jako taki - miały tu, niby nienazwane i wiekuiste bóstwo, autentyczną moc odkupienia. Więcej, zbawienia, może łaski - bardziej jeszcze metafizycznej niż lingwistycznej.
Tak jest w istocie, jeśli tylko ocena podana na czwartej stronie okładki przez Jean-Noëla Schifano, wspaniałego francuskiego tłumacza Imienia róży (jego nazwisko skrywa link z You Tube, wywiad/recenzja, dla znających j. francuski), jest właściwa w odniesieniu do filozoficznej wymowy tej powieści, w której biblioteka-labirynt, równie dziwna jak fantastyczna, symbolizuje, ni mniej, ni więcej tylko mikrokosmos świata. "Słowo z początku zespala się z ostatnim zdaniem w krwawej i wartej śmiechu paraboli, w jaką wpisują się dzieje ludzkości" - pisze w zakończeniu Schifano. A Umberto Eco wtóruje mu z wyżyn nauk zawartych w Semiotique et Philosophie du langage jak prawie heretyckie echo w słowach z pewnością przede wszystkim średniowiecznych, jako że niczym jakiś starożytny sekret rozbrzmiewają z Dopisków: "Tylko my, ówcześni mnisi, znamy prawdę, ale powiedzenie jej może zaprowadzić na stos".
A jednak trzymając się tej właśnie uniwersalnej zasady (prawdy), choćby nie wiadomo jak niebezpiecznej dla naszego istnienia, my, dzisiejsi klerkowie (w sensie, w jakim określona tradycja intelektualna, w którą wpisuje się także Umberto Eco, jak można wnioskować z przedmowy do Guerre du faux, rozumiała ten termin już na początku XX wieku), lojalni, ale uparci, będziemy przenikać tajemnicę dzieła być może najtrudniejszego z naszych autorów współczesnych - równie czasem niemożliwego do rozszyfrowania jak ten średniowieczny świat będący dlań, jak opisał to Jacques Le Goff, pierwszym źródłem literackiej inspiracji - Umberta Eco, oczywiście ponadczasowego i straszliwie zagadkowego. Jeśli wierzyć temu, co napisał w Limites de l'interpretation o tym epizodzie ze swojego życia prywatnego, kiedy spostrzegł, że gorączkowo i z entuzjazmem kartkuje drugą, zagubioną księgę Poetyki Arystotelesa, którą - tak się mu zdawało - odnalazł na wysokiej, prawie niedostępnej półce swojej biblioteki, upodobnił się na chwilę do swego bohatera, Wilhelma z Baskerville.
______________________
Koniec
Koniec
Zanim wpisałam ten komentarz, obejrzałam, a właściwie przypomniałam sobie film "W imię Róży".
OdpowiedzUsuńPo raz pierwszy, dość dawno temu zrobił na mnie ogromne wrażenie, tym razem nie zachwyciłam się tym obrazem na tyle, żeby o nim rozprawiać.
Kiedy czyta się zbyt wiele o średniowieczu, to temat powszednieje...
Ja jednak chciałam sobie przypomnieć ten moment, w którym Jorge wygłasza ową diatrybę przeciw śmiechowi.
-Dlaczego?
Bo oto w moim poście na blogu w "Wyznaniu wiary..." pisałam o śmiechu, konkretnie o nauczycielu muzyki, który właśnie za śmianie się podczas próby chóry wyrzucił mnie za drzwi. Czułam się wtedy tak upokorzona, bo moim zdaniem nie zrobiłam niczego złego, że na owe próby już nigdy więcej nie przyszłam. Może pamiętasz ten fragment?
Sytuacja ta miała miejsce w szkole podstawowej, z metodami nauczania średniowiecznego, gdzie strach miał dyscyplinować uczniów, gdzie śmiech był zakazany... Być może ów nauczyciel uważał, że był wymierzony w jego Autorytet...
Ech, Basiek, dopiero po latach zrozumiałam o co w życiu chodzi...
Całuski :)))*
Witaj, Ewuniu :*
OdpowiedzUsuń"Śmiech" jest potężnym narzędziem zarówno samowyzwolenia, jak i walki z opresją, którą Inni pragną nas zniewolić. Fakt iż Eco nadał mu w swej powieści tak ważne miejsce, czyniąc zeń istną matrioszkę znaczeń, tylko potwierdza moc śmiechu.
W czasach komuny, które opisujesz, śmiech był widomym znakiem tego, iż dana jednostka nie dała się zakuć w kajdany. Jedyne nad czym nie panował, nie panuje i nigdy nie zapanuje jakikolwiek reżim, to nasze "myślenie". Pominę naturalnie bęcwałów, którzy tak czy owak mają zupę zamiast mózgu, ale w każdym pokoleniu, każdych czasach i w każdym systemie, rodzą się jednostki autonomiczne, których żaden tyran nie jest w stanie zdławić. Śmiech jest dla tyrana dowodem na to, że się Go nie lękasz i jeszcze nie zaszczuł cię do tego stopnia, byś biła przed nim pokłony. Śmiech jest niczym policzek, lekceważenie, dowód bezsilności Systemu nad duchem jednostki. Pamiętaj, że każdy System pragnie zdławić "indywidualizm" bo to nie z tłumu wychodzą Wyzwoliciele, ale spośród tych małych, pojedynczych, wolnych elektronów.
W czasach Inkwizycji, było to szczególnym zagrożeniem, ponieważ System kościelny, narzucony Europie, miał za zadanie wyprzeć z pamięci wszelką wiedzę Starożytnych, która dzięki aktom zła, pozwoliła po dziś dzień zamknąć gro odkryć naukowych naszych szacownych antenatów w pomrokach watykańskich archiwów. Choćby z tego powodu, przez stulecia mordowano kobiety, światłych ludzi a do dzisiaj, jest niemożliwym, otworzyć wrota hierarchii kościelnej na panie. Służkami mogą być, owszem, mają niekiedy także dostęp do różnych dokumentów... ale czy do tych najważniejszych? Nie sądzę. Inkwizycja zadała sobie przed wiekami wiele trudu, aby prawda o zbrodniach patriarchatu w Starożytności nigdy nie wyszła na jaw. I dlatego, WYŁĄCZNIE, nie chce się dopuścić żadnej kobiety do... skarbca wiedzy. Bliższy Kościołowi nawet homoseksualizm, ale kobiety w kościele na równi z mężczyznami? Nigdy.
To tak na marginesie.
Nie ważne, kościół, polityka, etc... każdy reżim tego świata boi się śmiechu (ale tego "rozumnego") wycelowanego w siebie jak zatrute ostrze. Władza także używa Go z pogardą w stosunku do Nas, kiedy czytając nasze ostre na siebie słowa, w swej prostackiej agenturalnej gębie, roi sobie, że zasób kieszeni i wysoki stołek są synonimem bycia kimś. Hołota zawsze pozostanie Hołotą, nie ważne jaką łyżeczką będzie żarła beza. A śmiech - to tylko uwidacznia. To ty miałaś rację przed laty a nie ów debil znający się na muzyce tak jak ja na fizyce kwantowej. Także nie smutkuj! :***
Cieszę się, że czerpiesz z życia to, co najlepsze. W końcu życie jest po to, aby żyć. Znasz ten utwór?
http://www.youtube.com/watch?v=1tCXvHYsBgE
Znakomicie ujmujesz w słowa to czego ja często nie potrafię, chociaż piszę o tym prostszym językiem.
OdpowiedzUsuńWracając do moich lat szkolnych, to były naprawdę ciężkie czasy i dopiero na emigracji we Francji zrozumiałam na czym ten reżim polegał. Najsmutniejszym jest, że wśród nauczycieli byli tacy, którzy temu reżimowi musieli stawić czoła. Wśród nich, w szkole podstawowej była niezapomniana pani od języka polskiego. Poważna, ale niesłychanie dobra, wierzyła w sprawiedliwość Boską. Nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy. Wspominałam o niej na blogu w Obrazach... Często powtarzała słowa: "Gość w dom, Bóg w dom" i chociaż nie wiem jakbyś w tym czasie był zajęty, to przyjmij Gościa z należytym mu szacunkiem, zaproś i poświęć mu swój cenny czas...
Tak też postępowała moja babcia i moi rodzice...
Pani od języka polskiego często była hospitowana, także niespodziewanie, ale umiała pokierować tak swoimi uczniami, żeby niczego jej nie zarzucono...
Basiak, piosenka AM Jopek pasuje do tematu.
Dobry Bóg
Dał mu talent
A resztę wygrał
Joszko sam
Tyle jasnych nut
Tyle ciemnych nut
I tyle muzyki
Dokoła nas
Tyle złotych strun
Tyle srebrnych strun
I dźwięków zaklętych
Gdy wiolin i bas
Czasem Bóg
Daje talent
A resztę musisz
Wygrać sam
Miałaś zatem dobrą panią od j. polskiego, Ewo. Ja tylko raz miałam dobre relacje z nauczycielką tego przedmiotu, jeden, jedyny raz.
OdpowiedzUsuńByła dosyć zakręcona, głównie, na punkcie poezji, której fanką nie jestem. Brakuje mi tego rodzaju "romantyczności", która jest niezbędna do przyswojenia, zrozumienia i docenienia poezji. Nie jestem emocjonalną osobą, być może zbyt dosłownie traktuje każde słowo. Ale pomijając poezję, owa nauczycielka zapisała się w mej pamięci pozytywnie tym, że tuż pod koniec szkoły podstawowej, na przekór nienawidzącej mnie klasie, oznajmiła wchodząc na zajęcia z moją pracą pisemną w dłoni (ciąg dalszy pewnej lektury szkolnej, który był pewnego rodzaju konkursem), że "odkryła talent literacki". Do tamtej pory nie zajmowałam się pisaniem, szczerze powiedziawszy nie wiedziałam nawet, że potrafię pisać. To był dla mnie szok, zwłaszcza że dowiedziałam się tego od osób trzecich. Tego dnia nie było mnie w szkole. Może to i lepiej, bo wyobrażam sobie owe nienawistne spojrzenia rówieśników czy ich późniejsze docinki.
Potem już zawsze miałam przekichane z nauczycielkami z polskiego, aż niemal sama znienawidziłam ów przedmiot. Jedne strofowały mnie za dobór literatury, no bo jak to, 13-15'ka zaczytuje się w Balzacu, Stendhalu czy Prouście? W szkole średniej na dzień dobry, belferka z polskiego dała mi jedynkę, chociaż tak bardzo się starałam na wypracowaniu, bo jak stwierdziła: "Niemożliwe aby 15'ka tak napisała. Na pewno zerżnęłam z jakiegoś bryku".
Także widzisz, moje wspomnienia, choć nierozgrywające się w czasach PRL, także były różne. Niby "wolna Polska" (ya yhmmm) a jednak zawsze karano mnie za: pomysłowość, talent, ciekawość, pracowitość, za własne zdanie, ba, nawet za bronienie innych. Dostawało mi się wiele razy, nie tylko od młodzieży, bo to czego nie widzieli inni, ja zawsze zaobserwowałam w parę chwil i oczywiście, nie zdając sobie sprawy, jakie są niepisane konwenanse, mówiłam na głos. To zbrodnia na tym świecie, wiesz? I to nie tylko w czasach reżimu.
...
Dzisiaj też panuje w całej Europie lewactwo, stworzono w ramach cenzury "poprawność polityczną", ludzi mówiących jak jest nazywa się faszystami a czynią to najgłośniej sami faszyści i ich poplecznicy. Wiesza się psy także na wierzących, co nawet mnie wkurza. Jak powiedział dobrze Max K. "Jeśli używasz czy przemocy czy obelgi, wszystkie twoje argumenty tracą znaczenie. Przegrywasz". Według mnie tylko dobry argument ma prawo zwyciężyć kłamstwo, nie zaś podszyta lewactwem agenda. Dlatego nawet gdy jestem na "nie" względem dogmatów, staram się posiłkować konkretnym przykładem, argumentem a nie tylko własną niechęcią. Tego niestety współcześni ludzie nie potrafią zrozumieć. I stąd zrażam wszystkich do siebie. Myślę, że to nawet nie dlatego, że brakuje mi zrozumienia dla "emocjonalnej" strony ludzi, ale dlatego, że zbyt dokładnie analizuje każde ich słowo. Słowo - to potęga, czyż sami wierzący nie wyznają, że zeń wszystko się narodziło?
OdpowiedzUsuńSłowo tak jak i śmiech, to potężny oręż, ale tak jeden, jak i drugi, wykorzystany w złej intencji, potrafi zaprzepaścić wszelkie nasze starania. Nie można komuś wierzyć wyłącznie na "słowo", lecz dopiero w oparciu o argumenty, które można samemu zbadać i ocenić. Jak i oceniając działanie, uczynki. Śmiech jako ironia w stylu nieodżałowanego Mrożka, to dar, ale w rękach głupców i niegodziwców, zamienia się w truciznę, stąd niedawna śmierć samobójcza pewnej nastolatki z Anglii, która atakowana słownie na serwisie społecznościowym, gdzie życzono jej śmierci, przeżyła załamanie nerwowe.
Wiesz Ewuniu, czasami sama boję się, że moje słowo czy śmiech, mogą zamienić się w taką truciznę. Moje osądy, zwłaszcza moralne tych "u góry", ale i głupców, zwykłych ludzi, których pełno na internecie, przez to właśnie, że nie znam, nie wyczuwam emocji należycie, są zbyt stanowcze jak na te czasy i dlatego często sama kasuje to, co przed chwilą napisałam. Skąd bowiem inni mogą wiedzieć, że moją jedyną intencją jest przecieranie szybki ich rozumienia świata, ostrzeganie przed jego pułapkami? Internet skrywa wiele delikatnych serc, nawet pod pozorami zjadliwego języka. I dlatego tak ubolewam, że kuleję w sprawach ludzkich emocji. To przykry spadek po matce, jak sądzę, której śląsko-germańsko-ukraińskie korzenie były wyjałowione z uczuć. I po ojcu pewnie także, gdyż nigdy w naszym domu z jego ust nie padło ani jedno, czułe słowo. Za to gadania o polityce, o kulturze, o tajemnicach tych, którzy dzisiaj u władzy, o historii, której nie ma w podręcznikach, zawsze... w nadmiarze.
"Joszko Broda" zawsze mnie uspokaja, tak samo jak "Ale jestem", która ma w sobie potężną dawkę energii i woli życia. To dziwne, Ewuniu, że z jednej strony ja widzę i odbieram świat tak jak w tych utworach, ale kiedy przychodzi do konfrontacji z ludźmi, czuję się jak obcokrajowiec. Z każdym dniem rozumiem ich coraz mniej. :(
Pozdrawiam i ściskam serdecznie :******** (Ćmok)