"Kim jest autor" - Michel Foucault. Część II
Sposób, w jaki krytyka literacka już od dawna definiuje autora — albo raczej konstruuje formę-autora na podstawie istniejących tekstów i wypowiedzi — bezpośrednio wywodzi się ze sposobu, w jaki tradycja chrześcijańska uwiarygodniała posiadane przez nią teksty. Innymi słowy, by „odnaleźć" autora w dziele, krytyka współczesna stosuje schematy bardzo bliskie egzegezie chrześcijańskiej, gdyż stara się dowieść wartości tekstu, powołując się na świętość autora. W De viris illustribus św. Hieronim wyjaśnia, że homonimia nie jest wystarczającym dowodem na tożsamość autorów wielu dzieł: różne osoby mogą nosić to samo imię albo też ktoś mógłby nadużyć innego imienia. Gdy zwracamy się ku tradycji tekstualnej, okazuje się, że imię lub nazwisko nie jest wystarczającym znakiem jednostkowości. Jak więc przypisać wiele wypowiedzi temu samemu autorowi? Co począć z funkcją autora, gdy nie wiadomo, czy mamy do czynienia zjedna, czy wieloma osobami? Święty Hieronim proponuje cztery kryteria: jeśli wśród książek przypisywanych jednemu autorowi jedna z nich jest gorsza od pozostałych, wówczas należy wykluczyć ją z listy (autor staje się wówczas miernikiem poziomu); podobnie w przypadku gdy jedno z dzieł stoi w sprzeczności z doktryną innych dzieł tego samego autora (autora zdefiniować można jako swego rodzaju pole pojęciowego lub teoretycznego uspójnienia); należy też wykluczyć dzieła pisane w odmiennym stylu, za pomocą słów i zwrotów niespotykanych w pozostałych dziełach tego samego autora (autora definiuje się poprzez jedność stylu); w końcu, jeśli teksty zawierają fragmenty, w których pojawiają się zdarzenia lub postaci późniejsze od czasów, w których żył autor, należy uznać owe teksty za skażone (autor jest więc określony poprzez dany moment historyczny i punkt przecięcia pewnej ilości zdarzeń). Nie inaczej określa też autora współczesna krytyka literacka, mimo że nie troszczy się ona o autentyczność tekstu (co jest regułą ogólną): autor jest tym, co pozwala wyjaśnić zarówno obecność niektórych zdarzeń w dziele, jak ich przekształcenia, zniekształcenia, rozmaite modyfikacje (a dzieje się to poprzez biografię autora, odwołanie do konkretnego punktu widzenia, analizę przynależności społecznej lub klasowej, realizację własnych planów). Autor to także zasada jedności pisania: wszystkie różnice powinny zostać zniesione — przynajmniej w dużej części — dzięki zasadzie ewolucji, dojrzewania i wpływu. Dzięki kategorii autora można także zredukować różnice między poszczególnymi tekstami: należałoby mieć wówczas dostęp — na pewnym poziomie myślenia lub pragnienia, świadomości lub nieświadomości — do punktu, w którym sprzeczności się rozwiązują, niewspółmierne elementy łączą się w jedną całość lub organizują wokół sprzeczności źródłowej lub podstawowej. W końcu autor to także źródło ekspresji, która w mniej lub bardziej skończonych formach manifestuje się na równi w dziełach, brulionach, listach, fragmentach etc. Cztery kryteria autentyczności zaproponowane przez św. Hieronima (kryteria, zdaje się, niewystarczające dla dzisiejszych egzegetów) określają cztery modalności, wedle których krytyka współczesna stara się wprowadzić w życie funkcję autora.
Stanisław Lem |
Jednak funkcja autora nie jest wyłącznie prostą rekonstrukcją, wtórną wobec danego tekstu. Sam tekst zawiera w sobie pewną ilość znaków odsyłających do autora. Znaki te dobrze są znane gramatykom: są to zaimki osobowe, okoliczniki czasu i miejsca, przypadki. Trzeba jednak zauważyć, że elementy te nie odgrywają tej samej roli w wypowiedziach obarczonych funkcją autora i w wypowiedziach, w których ona nie występuje. W tych ostatnich owe „sprzęgła" odsyłają do rzeczywistego mówcy i czasoprzestrzennych okoliczności aktu lokucyjnego (oczywiście mogą tu wystąpić pewne modyfikacje, jak w przypadku wypowiedzi w pierwszej osobie), podczas gdy w wypowiedziach z zaznaczoną funkcją autora odgrywają one rolę bardziej złożoną. Wiadomo, że w powieści pisanej w pierwszej osobie zaimek osobowy oraz znaki lokalizacji nigdy nie odsyłają bezpośrednio do pisarza ani do okoliczności pisania, lecz do alter ego, bardziej lub mniej zdystansowanego wobec pisarza. Na próżno by też szukać autora zarówno po stronie pisarza realnego, jak po stronie fikcyjnego mówcy. Funkcja autora wyłania się dokładnie pomiędzy nimi, pośrodku rozpostartego między nimi dystansu. Powie ktoś, że jest to tylko osobliwa właściwość dyskursu powieściowego lub poetyckiego, gra, w której biorą udział jedynie „quasi-dyskursy". W rzeczywistości jednak we wszystkich dyskursach, w których mamy do czynienia z funkcją autora, występuje owo zwielokrotnienie „ja". „Ja" mówiące w przedmowie traktatu matematycznego — i odsłaniające kulisy jego powstania — nie jest tożsame ani pod względem zajmowanej pozycji, ani pod względem funkcji z ,ja" przemawiającym w trakcie dowodu i przyjmującym postać „wnioskuję" albo „zakładam": w pierwszym przypadku „ja" odsyła do niepowtarzalnej osoby, która w określonym miejscu i czasie wykonała pewną pracę; w drugim zaś „ja" odsyła do miejsca w łańcuchu dowodzenia, które każdy mógłby zająć, zakładając, że posługiwałby się tym samym językiem symboli, aksjomatów i tym samym, wcześniej dostępnym, zbiorem dowodów. Można by jednak, w tym samym traktacie, wyłowić także trzecie „ja", które oznajmi znaczenie całej pracy, zda sprawę z kłopotów, jakie się pojawiły w jej trakcie, opowie o osiągniętych rezultatach i wyłaniających się problemach. Owo ,ja" mieści się w polu już istniejących łub przyszłych wypowiedzi matematycznych. Funkcja autora nie wynika z jednego tylko , "ja" (pierwszego), kosztem pozostałych, które odgrywałyby rolę fikcyjnych podwojeń. Wręcz przeciwnie: w tego typu wypowiedziach funkcja autora umożliwia zaistnienie tych trzech jednoczesnych „ja”.
Należałoby także powiedzieć o funkcji autora w malarstwie, muzyce, w dziedzinach technicznych i tak dalej. Łatwo jednak zauważyć, że w porządku dyskursu można być autorem więcej niż jednej książki — jednej teorii, jednej tradycji, jednej dyscypliny, w obrębie której będą się mogły znaleźć także inne książki innych autorów. Powiedziałbym, że autorzy tego rodzaju zajmują pozycję „transdyskursywną".
Jest to stałe zjawisko — równie stare jak nasza cywilizacja. Pełnili tę rolę i Homer, i Arystoteles, i Ojcowie Kościoła. Nie oni jedni: także pierwsi matematycy i założyciele tradycji hipokratycznej. Wydaje mi się jednak, że w wieku XIX w Europie można było zaobserwować dość osobliwą grupę autorów, których nie sposób było porównać ani do „wielkich" pisarzy, ani do autorów kanonicznych tekstów religijnych, ani prekursorów nauki. Nazwijmy ich, nieco arbitralnie, „fundatorami dyskursywności".
Ich cechą szczególną jest to, że sanie tylko autorami swych książek lub dzieł. Stworzyli bowiem coś więcej: możliwość i regułę tworzenia innych tekstów. W tym znaczeniu różnią się bardzo od — na przykład — autora powieści, który w gruncie rzeczy jest wyłącznie autorem własnego tekstu. Freud nie jest tylko autorem Objaśniania marzeń sennych lub książki o dowcipie; Marks nie napisał tylko Manifestu lub Kapitału: obaj oni ustanowili nieskończoną możliwość wytwarzania dyskursu. Oczywiście łatwo tu zaprotestować. Nie jest prawdą, że autor powieści jest jedynie autorem własnego tekstu; w pewnym sensie także i on, jeśli jest, jak się to mówi, autorem „istotnym", tworzy coś znacznie więcej. Weźmy bardzo prosty przykład: można rzec, że Ann Radcliffe napisała nie tylko Tajemnice zamku Udolpho i pewną ilość innych powieści, ale umożliwiła powstanie powieści grozy na początku XIX wieku — w tej mierze jej funkcja autora wykracza poza jej dzieło. Na zarzut taki odpowiedzieć można następująco: to, co umożliwiają owi fundatorzy dyskursu (podaję przykład Marksa i Freuda, gdyż uważam ich za pierwszych i najważniejszych), znacznie różni się od tego, co umożliwia autor powieści. Teksty Ann Radcliffe otwarły pole podobieństw i analogii, dla których wzorcem i modelem były właśnie owe teksty. Stwierdzić, że Ann Radcliffe stworzyła romans grozy, to powiedzieć, że w XIX-wiecznej powieści grozy, podobnie jak w powieściach Ann Radcliffe, odnaleźć można wątek bohaterki złapanej w pułapkę własnej niewinności, figurę tajemniczego zamku, odgrywającego rolę kontrmiasta, czarny charakter, który musi odkupić niegdysiejszą winę, i tak dalej. Gdy mówię z kolei o Marksie lub Freudzie jako o „fundatorach dyskursywności", to chcę powiedzieć, że nie tylko umożliwili oni pewną ilość analogii, ale też (przede wszystkim) pewną ilość różnic. Otwarli przestrzeń, która choć przynależy do ich wypowiedzi, to także je przekracza. Jeśli ktoś powiada, że Freud był założycielem psychoanalizy, to nie oznacza to, że znaleźć w niej można pojęcie libido lub techniki analizy marzeń sennych stosowane przez Abrahama lub Melanie Klein; oznacza natomiast, że Freud dopuścił do powstania pewnej ilości różnic w stosunku do swoich tekstów, pojęć i hipotez, różnic, na których zbudowany został dyskurs psychoanalityczny.
Pisarka Maria Kuncewiczowa, 1968 |
Tu jednak pojawia się nowa trudność, a przynajmniej nowe zagadnienie: czy nie dzieje się tak w przypadku każdego prekursora lub każdego autora, który na polu nauki doprowadził do jakiejś twórczej zmiany? W końcu Galileusz nie sprawił, że pojawili się po nim inni, powtarzając jego tezy, lecz doprowadził do tego, że jego następcy mówili rzeczy znacznie się różniące od jego stwierdzeń. Jeśli Cuvier jest założycielem biologii, de Saussure zaś językoznawstwa, to nie dlatego, że ich naśladowano lub stosowano tu i ówdzie pojęcie organizmu czy teorię znaku, lecz dlatego, że Cuvier umożliwił w pewien sposób teorię ewolucji, stojącą w radykalnej sprzeczności z jego własnymi poglądami, de Saussure zaś doprowadził do stworzenia gramatyki generatywnej, znacznie się różniącej od jego analiz strukturalnych. Tak więc założycielski akt dyskursu zdaje się być na pierwszy rzut oka taki sam, jak we wszystkich przypadkach tworzenia się nauk. Uważam jednak, że istnieje zasadnicza różnica. Otóż w przypadku nauk akt założycielski jest na tym samym poziomie co jego przyszłe transformacje i jest częścią zbioru modyfikacji, które umożliwił. Oczywiście przynależność ta może przybierać rozmaite formy. Może się na przykład okazać, że akt założycielski zostanie uznany w toku rozwoju danej nauki za szczególny przypadek ogólniejszego zbioru, który właśnie został odkryty. Można też go odrzucić ze względu na to, że w zbyt dużym stopniu opierał się na intuicji lub empirii. Można go też na nowo sformalizować i uczynić zeń przedmiot dodatkowych operacji teoretycznych, które pozwolą mu zaistnieć w nowych, bardziej rygorystycznych warunkach. W końcu można go potraktować jako nadmierne uogólnienie, którego zakres i prawomocność należy ograniczyć. Innymi słowy, akt założycielski nauki można zawsze na nowo wprowadzić do maszynerii przekształceń, które się zeń wyłoniły.
Akt założycielski dyskursu różni się zasadniczo od swych późniejszych przekształceń. Weźmy na przykład psychoanalizę: rozszerzenie modelu wprowadzonego przez Freuda nie oznacza, że nadajemy mu jakąś formalną ogólność, której nie posiadał on u swych początków. Oznacza natomiast, że otwieramy go na możliwe aplikacje. Wyznaczyć mu granice to w istocie starać się wydzielić w tekście pierwotnym pewną skończoną ilość zdań lub twierdzeń, którym przyzna się fundamentalną wartość i w stosunku do których poszczególnym pojęciom lub teoriom freudowskim przypisze się cechę wtórności i podrzędności. W końcu w dziele owych założycieli nie znajduje się zdań fałszywych, gdyż każde takie zdanie zostaje zepchnięte w cień twierdzeń istotnych lub uznane za propozycję „nie na czasie", związaną z innym typem dyskursu. Innymi słowy, w odróżnieniu od nauki, akt założycielski dyskursu nie stanowi części późniejszych modyfikacji i z konieczności pozostaje poza nimi. W konsekwencji teoretyczną prawomocność jakiegoś zdania definiujemy przez odniesienie do dzieła owych założycieli, podczas gdy w przypadku Galileusza czy Newtona przez odniesienie do fizyki lub kosmologii. Ryzykując uproszczenie, można powiedzieć, że dzieło owych założycieli nie mieści się w polu wyznaczanym przez naukę, choć to właśnie nauka lub dyskursywność odwołują się do niego, traktując je jako pierwotny punkt odniesienia.
Rozumiemy już, dlaczego w tego rodzaju dyskursach spotkać można marzenie o „powrocie do źródeł", choć starannie należy odróżnić te „powroty do..." od „ponownych odkryć" czy „reaktualizacji", tak często występujących w naukach ścisłych. Przez „ponowne odkrycie" rozumiem efekt izomorficzności lub analogii, który na podstawie dostępnych form wiedzy pozwala dostrzec to, co zostało zapomniane lub niezauważone. Na przykład Chomsky w książce o gramatyce kartezjańskiej na nowo odkrył pewną figurę wiedzy używaną od Cordemoya po Humboldta. Można ją było zrozumieć tylko z punktu widzenia gramatyki generatywnej, gdyż to ona właśnie posiadła do niej klucz: w rzeczywistości chodzi tu o retrospektywne kodowanie spojrzenia historycznego. Przez „reaktualizację" rozumiem coś całkiem innego: ponowne umieszczenie dyskursu w sferze generalizacji, zastosowań lub przekształceń, która jest dla niego całkowicie nowa. I tu historia matematyki dostarcza wielu przykładów (odsyłam do studium Michela Serres'a poświęconego anamnezom matematycznym). A co rozumiem przez „powrót do..."? Ruch o właściwej sobie specyfice, który charakteryzuje narodziny dyskursywności. By nastąpił powrót, musi wpierw być zapomnienie, nie zapomnienie przypadkowe lub wynikające z prostego niezrozumienia, lecz zapomnienie istotne, konstytutywne. Akt założycielski ze swej istoty nie może nie być zapomniany. To, co go tworzy, jest jednocześnie tym, co go przekształca. To nieprzypadkowe zapomnienie musi podlegać precyzyjnym operacjom, które należy umieścić i zanalizować w powrocie do aktu założycielskiego. Blokada zapomnienia nie została narzucona z zewnątrz, lecz stanowi część badanego dyskursu, to on dyktuje jej swoje prawa; dyskursywny akt założycielski jest jednocześnie i racją istnienia owej blokady, i kluczem pozwalającym ją zwolnić — a to dlatego, że zapomnienie i trudność powrotu można ominąć jedynie poprzez powrót. Co więcej, ów powrót odwołuje się do tego, co obecne jest w tekście, a ściślej jeszcze, prowadzi do samego tekstu, tekstu pierwotnego, a tym samym do tego, co ukryło się w jego szczelinach. Wraca się do pewnej pustki, która wymknęła się zapomnieniu, lub do zamaskowanego obrazu fałszywej pełni; te figury braku powrót powinien na nowo odkryć. Stąd swego rodzaju błędne koło, charakteryzujące powrót do założycielskiego aktu dyskursu: z jednej strony powiada się bowiem „wszystko to już było i wystarczy umieć czytać, by to odnaleźć; kto miał oczy do patrzenia i uszy do słuchania, z pewnością to spostrzegł i usłyszał", z drugiej zaś: „ależ skąd, nikt jeszcze tego nie powiedział, choć kryje się to między wierszami, w przestrzeni, która je oddziela". Oczywiście wynika stąd fakt, że powrót ten, będąc częścią samego dyskursu, nie przestaje go przekształcać, że powrót do tekstu nie jest historycznym dodatkiem, który podwajałby dyskurs w roli niekoniecznego ozdobnika, lecz skutecznym i niezbędnym środkiem przekształcania praktyki dyskursywnej. Ponowne przestudiowanie tekstu Galileusza może zmienić naszą wiedzę dotyczącą historii mechaniki, nie zmieni jednak samej mechaniki. Z kolei uważna analiza tekstów Freuda lub Marksa przekształca zarówno psychoanalizę, jak marksizm.
Albert Camus palący papierosa na balkonie swojego wydawnictwa... |
Ostatnią cechą owych powrotów jest to, że zmierzają one do wzmocnienia więzi między dziełem a autorem. W rezultacie tekst zyskuje moc założycielską dzięki swemu autorowi i z tego też powodu można doń powrócić. Odnalezienie nieznanego tekstu Newtona lub Cantora nie zrewolucjonizuje kosmologii klasycznej lub teorii zbiorów, co najwyżej poszerzy naszą wiedzę na temat ich genezy. Z kolei wydobycie na światło dzienne takiego tekstu jak Zarys psychoanalizy Freuda — o tyle, o ile jest to tekst Freuda — zwiększa szansę zmodyfikowania nie tyle wiedzy historycznej dotyczącej psychoanalizy, co jej pola teoretycznego, choćby przez odmienne rozłożenie akcentów. Powroty tego typu, będące istotną częścią samych praktyk dyskursywnych, ustanawiają złożone odniesienie do pośredniego autora, które nie przypomina bynajmniej więzi łączącej zwykły tekst z autorem bezpośrednim.
Powyższe uwagi dotyczące założycielskich aktów dyskursu są, rzecz jasna, bardzo schematyczne, co odnosi się zwłaszcza do opozycji między narodzinami dyskursu a początkami nauk. Różnicy między nimi nie da się tak łatwo ustalić i nic nie dowodzi, by procedury te wzajem się wykluczały. Sformułowałem tę opozycję tylko dlatego, że chciałem pokazać, iż funkcja autora, niełatwa do uchwycenia już na samym poziomie książki lub serii tekstów opatrzonych tym samym nazwiskiem, wprowadza kolejne trudności, gdy próbuje sieją analizować w znacznie szerszych ramach: grupach dzieł lub całych dyscyplinach.
Danuta Mostwin |
Tego typu analiza, gdyby kiedykolwiek została przeprowadzona, pozwoliłaby być może skonstruować wstępną typologię dyskursów. Wydaje mi się bowiem, przynajmniej na pierwszy rzut oka, że typologia taka nie powinna za punkt wyjścia obierać gramatycznych wyznaczników wypowiedzi, ich struktur formalnych czy nawet ich przedmiotów. Bez wątpienia bowiem istnieją takie właściwości dyskursywne, które nie podpadają pod jurysdykcję gramatyki i logiki, oraz prawa narzucane przez sam przedmiot — i to do nich właśnie należy się odwołać, chcąc wydzielić wielkie kategorie dyskursu. Rozmaite formy stosunku do autora (lub jego braku) są jedną z podstawowych właściwości dyskursywnych.
Można by tu znaleźć podstawy historycznej analizy dyskursów. Być może nadszedł już czas, by badać wypowiedzi nie tylko ze względu na ich wartość ekspresywną lub przekształcenia formalne, lecz ze względu na modalności ich istnienia: rodzaje obiegu, wartościowania, atrybucji, przyswajania dyskursu różnią się w zależności od kultur i zmieniają się w ich obrębie. Sposób, w jaki odnoszą się do relacji społecznych, jest o wiele bardziej widoczny w grze funkcji autora i jej przekształceniach niż w zawartych w nich tematach i pojęciach.
Czyż nie jest możliwe, by podążając tym samym tropem raz jeszcze podjąć problem suwerenności podmiotu? Wiem dobrze, że podejmując strukturalną analizę dzieła (niezależnie od tego, czy chodzi o dzieło literackie, system filozoficzny czy pracę naukową) i umieszczając w nawiasie dane biograficzne lub psychologiczne, podważyło się już absolutny charakter podmiotu. Być może jednak należałoby wrócić do tego zawieszenia, nie po to, by przywrócić temat źródłowego podmiotu, lecz by określić jego funkcje, jego obecność w wypowiedzi i system zależności, w jaki jest wplątany. Chodzi więc o odwrócenie tradycyjnego problemu. Powinniśmy porzucić pytania typu: jak wolny podmiot może przeniknąć gęstwinę rzeczy i opatrzyć je znaczeniem, jak może ziścić swój zamiar ożywiając od wewnątrz prawa języka? Na ich miejsce powinny pojawić się inne: jak, w jakich warunkach i za pomocą jakich form coś takiego jak podmiot może pojawić się w porządku dyskursu? Jakie miejsce może on zająć w każdym rodzaju dyskursu, jakie funkcje spełnić i jakim regułom powinien się podporządkować? Krótko mówiąc, chodzi o to, by pozbawić podmiot roli fundamentu i źródła i analizować go jako zmienną i złożoną funkcję dyskursu.
Autor, lub to, co nazwałem funkcją autora, jest z pewnością tylko jedną z postaci znacznie szerszej funkcji podmiotu. Postacią możliwą czy konieczną? Biorąc pod uwagę zmiany historyczne, nie wydaje się, by kategoria ta była nienaruszalna, zarówno jeśli chodzi o jej kształt, złożoność, a nawet samo istnienie. Można sobie wyobrazić kulturę, w której dyskursy krążyłyby bez najmniejszej troski o autora. Każdy dyskurs, niezależnie od formy, wartości i sposobu traktowania, rozwijałby się w bezimiennym mamrotaniu. Nie zadawano by już wytartych pytań typu: „Kto rzeczywiście mówi? On, czy ktoś inny? Kto to poświadczy? Co wysnuł z otchłani swojej wypowiedzi?", lecz zastąpiono by je innymi pytaniami: „Jakie są modalności istnienia tej wypowiedzi? Skąd się wzięła, jak krąży i jak można ją sobie przyswoić? Jakie miejsce będzie mógł zająć możliwy podmiot? Kto może wypełnić te różne funkcje podmiotu?". A zza tych wszystkich pytań dobiega obojętny pomruk: „Czy to ważne, kto mówi?".
Część pierwsza powyższego tekstu... (TUTAJ)